Na początku lat 90. było jakieś szaleństwo z koszerną wódką; potem fala lęku, że będą wracać naprawdę – po majątki i kamienice. Ale też zaczęło się oswajanie i przypominanie – pierwsze festiwale, tablice pamiątkowe, albumy, poszukiwanie korzeni. Pojawił się nawet swoisty snobizm na „żydostwo”. Ostatnio Żydzi wracali jako wyrzut sumienia, pokłosie ciężkich książek Grossa. Teraz mają być już na stałe – zrekonstruowani, wpisani w masową kulturę jak Powstanie Warszawskie.
Popularne staje się w Polsce poszukiwanie żydowskich korzeni, odkrywanie żydowskiej kultury, historii i religii. Jedni odpowiadają sobie na pytanie życia: kim jestem? Inni tylko zanurzą się w modzie na żydowskość, czekając, aż nadejdzie inna.
Opowiada Bartek, student szkoły aktorskiej: kolega znany niegdyś z imprezowości zaskoczył wszystkich prośbą, by do niego nie dzwonić w piątkowe wieczory i przez całe soboty. Nie będzie odbierał telefonów, nie otworzy drzwi, gdyby ktoś przyszedł. Powodem przemiany są świeżo odkryte przez kolegę korzenie żydowskie; słowem, przechodzi na judaizm i koszerną kuchnię. Sprawa rozniosła się po szkole, kolega zaimponował zwłaszcza dziewczynom. Z wyglądu uduchowił się i spoważniał, stał się jakby więcej wiedzący. Bartek poproszony przez dziennikarza o kontakt z tym kolegą wraca z odmową: jego wiara nie jest na sprzedaż, jest osobista.
Spis powszechny z 2002 r. przyniósł oficjalną liczbę Żydów w Polsce – 1,1 tys. Nie odpowiadało to prawdzie, pokazywało raczej wyobrażenie o kraju, jakie mieli wtedy ludzie o żydowskich korzeniach – w tym samym czasie ponad 3 tys. osób należało do organizacji żydowskich, ale publicznie nie przyznawało się do pochodzenia. Mówiło się, że to starsze pokolenie, które „weszło do szafy” po kierowanych przez władze państwa antyżydowskich szykanach i wypędzeniach z marca 1968 r.
W spisie z 2011 r. już 7 tys. osób określiło się jako Żydzi. Prawdziwa liczba Żydów w Polsce jest nieznana, różne źródła podają od 20 do 100 tys. – to szacunki zależne od optymizmu mówiących i kogo za Żyda uważają. Pewne jest natomiast, że takiego renesansu zainteresowania żydowskością jak obecnie Polska jeszcze w swojej historii nie przeżywała.
Kim trzeba być, żeby być Żydem?
– oto sprawa rozważana przez ludzi z większym stażem żydowskości niż ostatnie kilka lat. Szewach Weiss, kiedy był ambasadorem izraelskim w Polsce, mawiał, że czuć tu „zapach żydostwa” – w historii, w muzyce, w literaturze. Michael Schudrich, naczelny rabin Polski, jest zdania, że jeżeli ktoś w Polsce chce być Żydem i „widać, że mu zależy”, trzeba mu to umożliwić. Dusze przodków, mówił Schudrich, modlą się za takiego człowieka.
Jednak jak w każdej żydowskiej dyskusji, także w kwestii prawa do bycia Żydem, zdania bywają skrajne – jedni mówią, że Żydem jest ten, kto się nim czuje; inni mówią, że tylko ten, kto miał matkę Żydówkę; jeszcze inni, że może być ojciec Żyd; ortodoksyjni twierdzą, że nie jest Żydem ktoś, kto nie wierzy w Boga i nie przestrzega zasad judaizmu; liberalni deklarują, że Żydowi wystarczy, jeśli poczuwa się do świeckiej tradycji żydowskiej, na przykład do muzyki i literatury. Żydem można więc być z wyboru, z urodzenia, z religii lub z przekonania – ale i tak nigdy nie będzie ta żydowskość uznawana przez wszystkich bez wątpliwości.
Michał Sobelman – dziennikarz, dokumentalista, tłumacz, rzecznik Ambasady Izraela w Warszawie – widzi odradzanie się zainteresowania żydowskością w Polsce już od połowy lat 80. Sobelmanowie wyjechali z Polski po antysemickiej kampanii z 1968 r., 20 lat później Michał znalazł się na stypendium w Katowicach – żydowskość była w modzie, ale wydawało się, że jedynie chwilowo. Trudno było uwierzyć w szczerość ludzi w kraju, który traktował swoich żydowskich obywateli tak źle, jak to się zdarzało w Polsce – stodoła w Jedwabnem, pogrom w Kielcach, wygnania marcowe, przejęcia majątków. Starsze pokolenie, na przykład ojciec Sobelmana, straciło już nadzieję, że Żyd może w Polsce żyć bezpiecznie. Bo w Polsce wśród Żydów powszechny był strach przed antysemityzmem, zwłaszcza na prowincji – Sobelman pamięta, jak w 1968 r. w rodzinnym Sosnowcu krążyła pogłoska, że na nowo stworzy się dla Żydów obozy koncentracyjne.
Michał Sobelman ma prywatną definicję żydostwa: – Wyjechałem w 1968 r., chcąc być Polakiem, którym nie byłem – mówi. – W Izraelu szybko zostałem Izraelczykiem. A teraz czuję, że w zupełności jestem Żydem.
– Bycie Żydem to bardzo prywatna sprawa – dodaje Sobelman. Dobrze, jeśli młodzi ludzie szukają korzeni. Niech nawet będą drażniącymi żydowskimi neofitami, których starzy Żydzi mają za przebierańców. Wydaje się, mówi, że moda na żydowskość ma coś wspólnego z pojawieniem się około 1989 r. definicyjnego zrównania Polaka z katolikiem. Polak katolik chcąc nie chcąc przyczynił się do renesansu Polaka Żyda – na kontrze, bo co mieli o sobie powiedzieć Polacy, którzy nie są katolikami?
Zróbmy sobie jeszcze jeden festiwal,
bo festiwale kultury żydowskiej stały się w Polsce bardzo popularne, najstarsze skończyły właśnie 25 lat, a wciąż powstają nowe. Najpopularniejsze wśród nich to czerwcowy, krakowski Festiwal Kultury Żydowskiej, sierpniowa Warszawa Singera, majowy, także warszawski, międzynarodowy festiwal filmowy Żydowskie motywy, czy majowy lubelski – ale podróżujący po mniejszych miastach Lubelszczyzny – festiwal Śladami Singera.
Na festiwale przyjeżdżają coraz większe gwiazdy, ludzie tańczą na ulicach rikudej am – izraelskie tańce ludowe. Jedzą w koszernych restauracjach, gdzie czasem okazuje się, że właściciel nie zrozumiał słowa koszer, kelnerowi spod kipy wystają papierowe pejsy, a tałes myli mu się z fartuchem. Bywa festynowo, ale jest masowo – masowe zainteresowanie kulturą mniejszości, która prawie całkowicie zniknęła z Polski po wojennej zagładzie.
– Często kolejnym odsłonom festiwali żydowskich w różnych miejscach Polski nie towarzyszy głębsza refleksja – mówi Andrzej Folwarczny, niegdyś poseł Unii Wolności, a od 1998 r. prezes fundacji Forum Dialogu. – Już odbywa się festiwal, ale jeszcze nie upamiętniliśmy ofiar.
Renesans żydowskości w Polsce przejawia się więc festiwalami i wydawaniem książek; zakładaniem koszernych restauracji i odnawianiem synagog. Wśród książek głośnych, mających ogólnopolski a nawet światowy odzew, są „Sąsiedzi”, „Złote Żniwa” i „Strach” Tomasza Grossa, wydana przed dwoma laty „Żydokomuna” Pawła Śpiewaka, czy „Jest taki piękny słoneczny dzień...” Barbary Engelking – ta ostatnia o wiejskich stosunkach polsko-żydowskich, a raczej o Żydach szukających ratunku na wsi polskiej w ciagu ostatnich trzech lat drugiej wojny światowej.
Do wielkich wydawnictw dołączają malutkie – często są to książeczki wydawane własnym sumptem przez małomiateczkowych hobbystów – książki, które prędzej niż kupić, można dostać od autora. Głównie są to księgi pamięci, zbudowane na lokalnych opowieściach o Żydach, często także tłumaczenia relacji żydowskich świadków Holokaustu żyjących od końca wojny w diasporze. Niektóre nie mają aspiracji naukowych – są raczej zapisem emocjonalnym, wspomnieniowym, reportażowym. Wymienić należy także liczne, co roku ukazujące się, wydawnictwa i opracowania natury antysemickiej – wypuszczane do obiegu przez różne ugrupowania skrajnej prawicy.
Wśród restauracji specjalizujących się w kuchni żydowskiej wymienia się słynną niegdyś warszawaską restaurację Pod Samsonem na Nowym Mieście, a także śródmiejski Tel Aviv, którego pomysłodawczynią i właścicielką jest Malka Kafka – bohaterka wielu materiałów prasowych na temat renesansu żydowskiej kultury w Polsce. Warto wspomnieć jeszcze słynny krakowski Klezmer Hois przy Szerokiej, lubelską Mandragorę. W Kazimierzu Dolnym przez kilkanaście lat, aż do pożaru działała żydowska restauracja U fryzjera, której wystrój – oprócz starych drewnianych mebli – uzupełniały fotografie Kazimierza jako sztetla – jak nazywano miasteczka zdominowane przez żydowską ludność mówiącą w jidysz, zdjęcia wykonane przez Benedykta Jerzego Dorysa vel Rotenberga, uznawanego za ojca polskiego fotoreportażu.
Na zainteresowaniu kulturą żydowską zyskują jej materialne pozostałości. Porządkowane są zaniedbane do niedawna kirkuty w małych miejscowościach, ale też zbierane fundusze na renowację tych najbardziej znanych jak choćby cmentarz żydowski w Łodzi z imponującymi grobowcami łódzkich fabrykantów, z rodziną Poznańskich na czele. Coraz częściej do życia powracają synagogi. Wyremontowane zamieniają się w muzea, ze stałymi ekspozycjami jak w Tykocinie, czy Kazimierzu, ale też w ośroki kultury. Przykładem prężnie działająca Synagoga pod Białym Bocianem we Wrocławiu, która oprócz powrotu funkcji religijnych, oraganizuje wernisaże i koncerty gromadzące po kilkaset osób publiczności.
W wielkich miastach to zainteresowanie przejawia się także w modzie – na żydowskie idee, ale również na elementy stroju, wzornictwo, wystrój wnętrz. To nie moda, to trend kulturowy – pisał w POLITYCE prof. Paweł Śpiewak, socjolog, historyk idei, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego – młodzi odczuwają nieobecność Żydów. Dlaczego ten trend jest dziś taki popularny, wyjaśniał w „Przekroju” prof. Wojciech Burszta, antropolog kultury – bo daje przynależność do zamkniętego kręgu elity; ludzie obracający się w tym kręgu mają „poczucie zdobywania mądrości”, uczestniczenia w „kulturze skłaniającej do myślenia”. Ważny jest także nieodłączny od żydowskości mistycyzm, „głód przeżyć duchowych” w epoce wyjałowienia z idei.
Na fali odrodzenia życia żydowskiego w Polsce fascynujące pozostaje jednak i to, że przez całe dziesięciolecia temat Żydów był nieobecny publicznie. Panowała zbiorowa amnezja w stosunku do milionów sąsiadów, po których nagle zostały jedynie puste domy, skwapliwie zajęte przez chętnych. Żydowskie cmentarze stawały się lasami, a nagrobki często budulcem. Żydowskie świątynie – jeśli nie spalili ich Niemcy – bywały domami kultury lub urzędami miast.
W 2010 r. w miasteczku Chorzele na Kurpiach, przedwojennym sztetlu, kręcono film dokumentalny – jednym z bohaterów był przybyły z Tel Awiwu Dawid Fiszerung, urodzony w Chorzelach. Starszy pan poprowadził ekipę filmową w boczną uliczkę, by pokazać swój dawny dom – nic się nie zmieniło, ta sama drewniana chałupa krawca i handlarza ryb Fiszerunga. Dawid spytał właścicielkę, czy mógłby na chwilę wejść, ale nie zgodziła się, zatrzasnęła drzwi. Była w średnim wieku – możliwe, że nawet nie wiedziała, kto zbudował jej dom. Przed wojną mówiło się, że Warszawa jest drugim po Nowym Jorku żydowskim miastem świata; wśród mieszkańców Białegostoku aż 43 proc. to byli Żydzi, Lwowa – 30 proc. Ale Żydzi miejscy różnili się od sztetlowych. Często nie przyznawali się do żydowskości, szli w wielką politykę, handel, film, palestrę. Przedwojenne życie żydowskie – to tradycyjne, judaistyczne – skupiało się głównie w małych miasteczkach polskich, w sztetlach.
Forum Dialogu prowadzi program „Szkoła dialogu” – do szkół w byłych sztetlach jeżdżą trenerzy, mówią młodym o Żydach z ich miasteczek, bardzo lokalnie, pomagają przygotować wycieczki śladami Żydów ze swojej okolicy. Najpierw jest zdziwienie – okazuje się, że licealiści nie wiedzą nic o Żydach z ich miejscowości. Potem wdrażają się, nawet goszczą wycieczki z Izraela. Nauczyciele zaś otwarcie przyznają, że w ramach mówienia uczniom o Żydach zabierali ich na wycieczkę po krakowskim Kazimierzu, bo nie mieli pojęcia, że tę samą historię mają tuż pod ręką.
– Jest wiele do zrobienia także w dziedzinie edukacji szkolnej – mówi Folwarczny. – System ten mamy scentralizowany, dzieci dowiadują się ogólnie na temat wielkich pojęć i wydarzeń jak Holocaust. Przy tym nic nie wiedzą o ludziach, którzy byli sąsiadami ich dziadków i współtworzyli społeczność ich miasteczka.
Na razie jednak Polskę poznaje głównie żydowska młodzież, podróżująca po kraju śladami Zagłady. Choć wyjazdy te od lat budzą spore kontrowersje także w samym Izraelu, ich popularność wcale nie słabnie. Co roku w takich podróżach bierze udział ok. 30 tys. młodych Żydów, którzy jednak poza miejscami związanymi z Holokaustem nie mają szansy lepiej poznać Polski. Za to my coraz częściej odwiedzamy Izrael. W ubiegłym roku pojechało tam 90 tys. Polaków, co dało nam ósme miejsce w rankingu zagranicznych turystów zwiedzających ten kraj.
Pani Gańczyk w Kłodawie organizuje żydowską kolację,
wszystko koszerne, według starych książek kucharskich, zaprasza na kolację ludzi z Kłodawskiego Towarzystwa Kulturalnego. Kłodawa, przedwojenny sztetl, ostatnio zasłynęła z Arona Koźmińskiego, Żyda, który wyemigrował do Londynu w połowie XIX w. i został tam seryjnym mordercą – Kubą Rozpruwaczem. Po Żydach zostało w miasteczku kilka kamienic przy rynku i drewniany budynek jatki koszernej, obecnie sklep z mniej więcej wszystkim. Kłodawscy Żydzi, którzy nie wierzyli, że kulturalny naród niemiecki zdolny jest masowo mordować ludzi i nie uciekli w porę – zniknęli jednego poranka odwiezieni do krematoriów obozu w pobliskim Chełmnie.
Kolacja udaje się nad podziw – oprócz członków towarzystwa przychodzi kilkunastu niezaproszonych mieszkańców miasta, zainteresowanych żydowską kuchnią. Wśród nich tacy, którzy pamiętają Żydów albo znają ich z opowieści. Tyle że nigdy o tym nie mówią głośno. Barbara Gańczyk, polonistka, dawna nauczycielka i dyrektorka kłodawskich szkół, bada historię tutejszych Żydów od lat. Oprowadza Izraelczyków, jeśli przyjadą szukać korzeni. W większości sąsiednich miasteczek też są tacy ludzie jak ona, zainteresowani żydowskością – dzięki temu, że się znają, nie są tak samotni w swoich poszukiwaniach.
– To, że ktoś zajmuje się takimi tematami albo odkrywa własne korzenie żydowskie, nie podlega napiętnowaniu – mówi pani Gańczyk. – Już jesteśmy wolni, Europa się otworzyła, to są decyzje osobiste każdego człowieka.
Ale oprócz Rozpruwacza o Żydach w Kłodawie cicho. Ostatnio popełnił samobójstwo mężczyzna, który się za Żyda podawał – pasał kozy, jak Dawid, ale ludzie wiedzieli, że żadnym Żydem nie jest. Jeśli chodzi o konwersje, to była w miasteczku jedna głośna – na buddyzm zen. Barbara Gańczyk napisała książkę o Kłodawie-sztetlu i, jak ładnie mówi, „badania wstępne zobrazowały stan niewiedzy” kłodawian o dawnych sąsiadach. W ogródku pani Gańczyk spoczywają odłamki macew potraktowane kiedyś przez hitlerowców jako budulec, uratowane przez nią przed kolejnym takim użyciem.
Tomek Pańczyk ze Szczebrzeszyna uczestniczy w barmicwie,
bo z potomkami miejscowych Żydów poznał się przez internet. Trzy miesiące temu, w świeżo odremontowanej zamojskiej synagodze, zebrał się tłum z powodu jednego chłopca z Ameryki. Mama chłopca ma zamojskie korzenie, ale jak duża część amerykańskich Żydów przekonania raczej antypolskie. Zmienia zdanie o Polsce po barmicwie – zainteresowanie ze strony polskich dziennikarzy jest ogromne, każdy chce porozmawiać z nią i jej synem, ludzie są życzliwi.
Tomasz Pańczyk założył przed kilkunastu laty stronę internetową o Szczebrzeszynie – a że to były sztetl, dużo w historii miasta Żydów. Strona ma wielkie powodzenie na świecie wśród potomków żydowskich szczebrzeszynian. Przyjeżdżają do miasteczka Żydzi szukać duchów, teraz już oprowadzają ich i goszczą młodzi Polacy. Po kursie „Szkoły dialogu” z Warszawy, jedna ze szczebrzeszyńskich licealistek napisała własny projekt o przywracaniu pamięci – dostała grant na realizację. Temat chwycił. Pańczyk przetłumaczył i wydał książkę „Szebreszin”, kronikę pamięci – mieszkańcy miasteczka przyjęli ją jak własną historię, nie historię jakichś obcych „onych”.
– Młodzi ludzie nie mają tego bagażu, który mieli często ich rodzice – mówi Pańczyk. – Otwarcie mówią o żydowskiej przeszłości miasta, są ciekawi. Bardzo dawno nie było tak dobrze, zdecydowanie przeżywamy renesans żydowskości.
Przed wojną mieszkało w Szczebrzeszynie około 4 tys. Żydów, opowiada Tomasz Pańczyk, wojnę przeżyło kilkudziesięciu, do miasteczka wróciło dwóch. I właśnie całkiem niedawno dwie osoby w Szczebrzeszynie zaczęły się otwarcie poczuwać do korzeni żydowskich.
Mariusz Bondarczuk przez lata uchodzi w Przasnyszu za Żyda,
bo za dużo chodzi i rozpytuje o Żydów od 1971 r. Wszystko przez to, że Bondarczuk, dziennikarz, dokumentalista – dawniej wydawca i szef popularnej w regionie „Gazety Przasnyskiej”, opozycjonista z kilkumiesięcznym internowaniem w życiorysie, przez kilka lat sekretarz toruńskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, dostał od przasnyskiego liceum zlecenie na napisanie kroniki szkoły. Gdy zaczął drążyć temat, okazało się, że powinna być to raczej historia sztetla – tyle było żydowskich nazwisk.
Tak Mariusz Bondarczuk odkrył przasnyskich Żydów; miał wówczas 25 lat. Potem były mozolnie nawiązywane latami kontakty z izraelską diasporą przasnyską, przyjazdy Żydów do miasteczka, szukanie przeszłości.
– Zaczęło się, zrozumiałem, że będę musiał płacić cenę za zainteresowanie Żydami – wspomina Bondarczuk. – Miasto mnie samego uznało za Żyda, w dodatku takiego, co robi kokosowe interesy z Żydami, którzy do niego przyjeżdżają. Na początku lat 90., kiedy mieliśmy w Polsce plagę antyżydowskich napisów, w Przasnyszu pisano: „Bondarczuk, ty pieprzony żydu”. Poszedłem z tym do prokuratury – bez reakcji.
Uchodził w miasteczku za jednostkę niepewną – poległ w wyborach na burmistrza, na radnego. Łaził z magnetofonem, z kamerą, przepytywał starych ludzi. Przy okazji w 1974 r. zrobił ankietę o wiedzy na temat Żydów wśród licealistów; przeraził się, to była wiedza na poziomie chłopa pańszczyźnianego – „Żydek jest cwany i oszukuje”. Im więcej Bondarczuk o Żydach wiedział, tym bardziej szukał następcy, który by jego cenne badania pociągnął dalej. Nie znalazł zainteresowanych do tej pory.
Mariusz Bondarczuk zbyt długo siedzi w temacie żydowskim skali sztetlowej, żeby w renesansie zainteresowania Żydami nie dostrzec jednak pewnego koniunkturalizmu. Jak Polska długa i szeroka miasteczka szukają tematów marketingowych, które by im pozwoliły zarobić na turystach. W powiatach modne jest ostatnio uchodzenie za miasteczko otwarte na obce kultury, a tak się składa, że najczęściej była to kultura żydowska, sztetlowa.
Pobliski Maków Mazowiecki, gdzie przed wojną liczba Żydów sięgała 80 proc., a w czasie wojny było tu getto zbiorcze dla północnego Mazowsza, ma już ulicę imienia makowianina Chaima Rykowera, współtwórcy amerykańskich sił nuklearnych. A inny makowianin, zmarły w tym roku miliarder Dawid Azrieli, wpłacił na konto wielką sumę pieniędzy i pozwolił makowskiej szkole korzystać z odsetek od kapitału pod warunkiem nauczania o Żydach z miasteczka. Nauczyciele jeżdżą na szkoleniowe wycieczki do Izraela.
Żydka z pieniążkiem wieszamy do góry nogami,
bo wtedy mu z kieszeni kapoty leci kasa. Oto najprawdziwszy, choć pewnie żartem napisany, przepis na bogactwo rodem z forów internetowych. Chodzi o niezwykle w Polsce popularne obrazki z Żydem liczącym pieniądze. Obrazki te – jak pisała „Gazeta Wyborcza” – „wybitnie polski produkt regionalny”, również są swoistym dowodem na odżywanie kultury żydowskiej. Wszak była to po części także kultura jarmarczna z zapyziałego miasteczka. Więc „Żydka z pieniążkiem” wieszamy na ścianie dla wzbogacenia. „Żydka z cytryną” – aby ustrzec się od głodu i pragnienia.
Wspomniany kolega Bartka ze szkoły aktorskiej – ten, który odkrył swą żydowskość, w końcu decyduje się na rozmowę. Przychodzi chłopak rzeczywiście uduchowiony. Opowiada zupełnie poważnie, że na żydowskie Święto Namiotów zbudował szałas z gałązek na balkonie bloku – przeczytał w gazecie o takiej możliwości obejścia święta. Kolega nie jest już jednak przekonany, czy Święto Namiotów, Szałasów, Sukkot i Kuczki to to samo, dlatego rozmowa się rwie. Chłopak prosi o niepodawanie jego personaliów.
A „Żyda z pieniążkiem” oprócz odpustowych kramów na wsiach, można też kupić w przysynagogalnych sklepikach w wielu miejscach Polski – w końcu to dobry interes. Dla obu stron.