Zdawkowo, bo obaj jeszcze byliśmy zanurzeni w „Idzie”, w tej „Idzie”, która nam przeszła koło nosa, kiedy ją grano we wszystkich kinach, i dopiero teraz przytrafiła się nam, i wzruszyła nas do kości. Noc była sierpniowa, ciepła i wilgotna, i, przyznajemy, nie chcieliśmy z tobą rozmawiać, chcieliśmy rozmawiać o Idzie i jej ciotce, o kolejnych kadrach. I przeszliśmy na drugą stronę przystanku.
Inglisz? – krzyknęłaś, choć odpowiedzieliśmy już przecież po polsku na pytania o godzinę i o 116, ale byłaś przecież nieco zawiana; odpowiedzieliśmy, że Polacy. – Polacy? – zmierzyłaś nas wątpiącym spojrzeniem. – No, ale chyba tacy nie z Polski? Kiedy okazało się, że jednak z Polski, wyjaśniłaś: – Ja uczyłam się angielskiego, uczyłam. Jak Anglik narodowy mówi tak szybko, to nie rozumiem, ale powoli, to tak. I to samo po francusku. Od razu mówię „lentement”, to znaczy powoli. Byłam we Francji, byłam. W Marsylii, w Lyonie, w Carcassonne... Ach, Carcassonne – zapaliły ci się oczy – byli panowie w Carcassonne? – na co jeden z nas pokręcił przecząco głową, a drugi przytaknął. – Miasto zbudowane w zamku, nasz Kraków z Wawelem się nie umywa! Carcassonne, Marsylia, Cap d’Ail, Cagnes-sur-Mer! Z dyplomatami tam byłam, z corps diplomatique. W Morzu Śródziemnym się kąpałam, ale tylko dwa razy, bo nie umiem pływać. Pojechałam, bo byłam pokojówką u dyplomatów. To nie było tak, że byle kto mógł zostać pokojówką u attaché wojskowego. Nie. A ja zostałam. U pułkownika. Jego ojciec też był pułkownikiem i syn najmłodszy, Stéphane, to jak po polsku Stefan, tylko akcent inny, też mówił, że będzie pułkownikiem, a miał trzynaście lat. Xavier, Christophe i Stéphane. Mówili do mnie „ciociu”, „tante”... I ciągnęłabyś dalej, nasza przyszła współpasażerko, ale 116 właśnie nadjechało i weszliśmy wszyscy troje do środka.