Społeczeństwo

Ginekolodzy na froncie

Polityka i religia podzieliły środowisko ginekologów

Ginekologów położników, wykonujących zawód, jest w Polsce 7,6 tys. Ginekologów położników, wykonujących zawód, jest w Polsce 7,6 tys. Romulic-Stojcic/Lumi Images / Corbis
Polscy ginekolodzy swoją profesję coraz częściej porównują do zawodu sapera.
Prof. dr hab. n. med. Romuald Dębski, kierownik Kliniki Położnictwa i Ginekologii Szpitala Bielańskiego.Maciej Zienkiewicz/Agencja Gazeta Prof. dr hab. n. med. Romuald Dębski, kierownik Kliniki Położnictwa i Ginekologii Szpitala Bielańskiego.
Prof. Bogdan Chazan, ikona polskich antyaborcjonistów.Tomasz Urbanek/DDTVN/East News Prof. Bogdan Chazan, ikona polskich antyaborcjonistów.

W ostatnim 20-leciu ich zawód dramatycznie się zmienił. Ultrasonografia, tomografia komputerowa, rezonans magnetyczny, operacje laparoskopowe i w łonie matki – dają możliwości diagnostyczne i lecznicze, o których jeszcze kilkanaście lat temu nikt nawet nie marzył. Prawdziwa rewolucja technologiczna. Plus rewolucja prawna i mentalna. Dziecko czy płód? A może dopiero zarodek? Płód czy pacjent? Ciało czy odpady poaborcyjne? Plus polityka.

– Jesteśmy jedyną grupą lekarską tak bezpośrednio politycznie zaangażowaną – mówi prof. dr hab. n. med. Romuald Dębski, kierownik Kliniki Położnictwa i Ginekologii Szpitala Bielańskiego, przed którym niemal na stałe stacjonuje pikieta obrońców życia nienarodzonego. – Nasza normalna aktywność zawodowa ma wpływ na to, co się dzieje w polityce, i odwrotnie: sygnały z Wiejskiej docierają wprost na nasze sale zabiegowe.

Ginekologów położników, wykonujących zawód, jest w Polsce 7,6 tys. Zajmują się profilaktyką – cytologie, wymazy, badania USG, badania piersi itd. Prowadzą ciąże – swoją drogą, akurat w Polsce jest to proces, na tle innych krajów, szczególnie zmedykalizowany, wizyt jest dużo, badań sporo. Przepisują antykoncepcję – zwykle prywatnie. Ginekologia, podobnie jak stomatologia, w części niepołożniczej w znakomitej większości przeszła na własny rozrachunek. Ale utrzymuje się ścisły (niektórzy mówią – patologiczny) związek prywatnego z państwowym. Prywatne wizyty są zwykle najlepszą drogą do publicznych szpitali, zwłaszcza na porodówki, gdzie często brakuje miejsc.

Część ginekologów zajmuje się też (dochodowymi) procedurami in vitro. Choć w Polsce w oficjalnym nurcie jest walka na noże o zarodki, to w tle wyrósł jeden z nowocześniejszych w Europie rynków takich usług. Kilkadziesiąt prywatnych klinik, gdzie pracują na dobrym sprzęcie dobrze wyszkoleni lekarze. Tacy, którzy sami stworzyli sobie kodeks dobrych praktyk, w którym ujmuje się procedury postępowania z zarodkami, ale też np. obowiązek sprawozdawania o wynikach, skuteczności, powikłaniach – skoro państwo wciąż nie może tego nadzorować.

Wyjście czy występek

Na pewno w tym zawodzie skończyło się jedno: aborcja jako metoda antykoncepcyjna. W PRL „zabiegi”, jak je eufemistycznie określano, były właściwie normą i najpowszechniejszą formą regulacji urodzin. Więc starsi ginekolodzy, dzisiejsi profesorowie i ordynatorzy, skrobali na potęgę. Nawet ci, którzy, jak prof. Bogdan Chazan (przyznał się, że ciąże usuwał), są teraz zagorzałymi przeciwnikami zabijania nienarodzonych. I całe rzesze innych medyków, o których prof. Romuald Dębski mówi: „Znam lekarzy, którzy nawrócili się, przestali przerywać ciąże, jak już »wyskrobali« sobie dwa porządne mieszkania w Warszawie albo piękną willę”. Przez dekady ginekolodzy należeli do elity finansowej, nie tylko wśród lekarzy.

Potem zmienił się system polityczny, a także system wartości. W 1994 r. uchwalono ustawę zakazującą usuwania ciąży „ze wskazań społecznych”. Wyjątek – gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa (np. gwałtu, kazirodztwa), gdy zagraża zdrowiu i życiu matki lub gdy badania prenatalne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu. – Odtąd aborcja przestała być legalna, prosta i oczywista, a to zmieniło stosunek wielu lekarzy do tego zabiegu – mówi prof. Dębski.

Doktor X. przyznaje, że też kiedyś ciąże usuwał. Robili wtedy na oddziale po kilka zabiegów dziennie. Od wielu lat dr X. nie przeprowadza aborcji. Jest niewierzący, a główną rolę w zmianie jego poglądów odegrały badania ultrasonograficzne. Bo co innego stwierdzić ciążę badaniem palpacyjnym i przeprowadzić aborcję np. w 10 tygodniu, wiedząc oczywiście, że płód w tym wieku ma już wykształcone rączki, głowę – ale widując jedynie resztki, które nie przypominały dziecka, a co innego zobaczyć na ekranie komputera. Więc już nie mógł.

Przyznaje, że nie wie, co by zrobił, gdyby jego córka zaszła w ciążę i badania wykazały nieodwracalne uszkodzenie płodu. Pewnie chciałby, żeby to ona podjęła decyzję. Tak jak decydują jego pacjentki, którym po prostu stara się jak najbardziej obiektywnie przedstawić sytuację, a potem akceptuje każdą ich decyzję. Co pozwala uniknąć konfliktu z własnym sumieniem i nie sprzeniewierzyć się przysiędze lekarskiej. Jednak dr X. przyznaje, że jemu jest po stokroć łatwiej, bo pracuje u siebie. Znajomi z dawnego szpitala narzekają, że są zmuszani przez swoich szefów i kolegów z zespołu, by opowiedzieć się wyraźnie za albo przeciw.

– Presja otoczenia i środowiska jest tak duża, że bardzo wielu lekarzy, którzy nie mieliby problemu moralnego z legalnym usunięciem ciąży, woli tego nie robić, żeby nie mieć kłopotów i nie być określani jako aborcjoniści – mówi Karolina Więckiewicz, prawniczka Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. – Nie podpisują deklaracji wiary, bo to nie są często nawet katolicy, ale wygodniej im zasłonić się klauzulą sumienia. I uniknąć kłopotów.

W końcu oni nie ryzykują niczym, jeżeli odmówią wykonania aborcji. Konsekwencje poniesie tylko kobieta. W dodatku, mimo że wokół nich zaszły tak duże zmiany, oni sami nie zmienili się aż tak bardzo. W PRL położnicy (w przewadze mężczyźni) słynęli z pogardliwego traktowania rodzących. Lekarze wszystkich specjalności traktowali pacjentów z wyższością – w zgodzie z etymologią słowa pacjent (z ang. patient – cierpliwy). Ale na oddziałach ginekologiczno-położniczych było zawsze najgorzej. Bo przecież poród to nie choroba, a baby jak zwykle histeryzują. Dziś, w dobie praw pacjenta, już nie klepią po pupach, nie „tykają”, nie pozwalają sobie na wulgarne żarty („jak dałaś d..., to teraz cierp”). Ale w tyle głowy – zaznaczmy, u części – zostało przekonanie, że poród musi boleć, a kobieta ma rodzić. Od tego jest. I od seksu, który wciąż w polskiej mentalności jest niemoralny. A już na pewno niemoralna jest kobieta, która uprawia seks nie dla prokreacji.

Poronienie czy poród

Terror sumienia, czy raczej – jak przyznaje wielu lekarzy – oportunizmu, który trwa w publicznych szpitalach, nie dotyczy tylko aborcji. W placówce im. św. Rodziny, kierowanej przez prof. Bogdana Chazana, teraz ikonę polskich antyaborcjonistów, lekarze bali się nawet wypisywać recepty na środki antykoncepcyjne oraz zlecać badania prenatalne. Zresztą z antykoncepcją jest problem nie tylko w tym szpitalu. Żeby dostać receptę na tabletki, wkładki czy założyć spiralę, trzeba zwykle pójść na prywatną wizytę. Stąd w Polsce stosunek przerywany dalej jest najpowszechniejszą metodą zapobiegania ciąży – i jest to europejski ewenement. Jak można jednocześnie zwalczać i aborcję, i antykoncepcję – pozostaje wielką tajemnicą sumień (i logiki).

Doktor Z. – pracująca w szpitalu w Warszawie już wie, że nie należy instruować pacjentek na temat antykoncepcji hormonalnej. Zgodnie z życzeniem dyrektora powinno się promować akceptowane przez Kościół metody kalendarzowe, zwane przez jej kolegów watykańską ruletką – choć sama używa spirali. Doktor Y. – młoda ginekolog zatrudniona w szpitalu im. św. Rodziny nie może przyznać się też, że po godzinach, w prywatnej przychodni wykonuje odpłatne testy PAPPA – czyli standardowe na świecie badania przesiewowe z krwi matki, pozwalające oszacować prawdopodobieństwo, czy ciąża rozwija się prawidłowo. I skierować ewentualnie na szczegółowe badania, pozwalające ustalić DNA płodu. I czasem – podjąć decyzję o przerwaniu ciąży.

Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że w 2011 r. na ok. 5 tys. inwazyjnych badań prenatalnych 724 miało pozytywny wynik, wykazując wadę genetyczną płodu. 620 matek (ok. 80 proc.) zdecydowało o wcześniejszym zakończeniu ciąży. Są jednak w Polsce regiony – jak Lubel­szczyzna – gdzie aby wykonać badanie prenatalne, trzeba jechać kilkaset kilometrów, ponieważ lokalny konsultant do sprawy ginekologii jest przeciwnikiem aborcji. Coraz więcej jest wśród ginekologów zdeklarowanych przeciwników tych badań. Słyną z tego zwłaszcza medycy Polski południowo-wschodniej. Boją się, że spadnie na nich to słynne odium „terminatorów”.

Częstszą (niż testy PAPPA) przyczyną terminacji ciąży są jednak wady strukturalne stwierdzane dzięki badaniu USG – bardzo popularnemu narzędziu, które przez 10 lat też przeszło rewolucję; dziś można już podejrzeć płód niemal jak na filmie w kinie w technice 3D. W przypadku dziecka, któremu prof. Chazan „uratował życie” – USG wystarczyło, by upewnić się co do wad rozwojowych. Jak ocenił później krajowy konsultant w dziedzinie perinatologii, stwierdzenie takich nieprawidłowości w budowie ciała za pomocą USG, potwierdzone przez drugiego specjalistę, nie wymaga wdrażania kolejnych procedur diagnostycznych i jest wystarczające do podjęcia decyzji o przerwaniu ciąży. Jednak akurat w tym przypadku w publicznym szpitalu zlecono dodatkowe bezcelowe badanie genetyczne.

 

Z powodu tzw. ogólnej atmosfery polscy ginekolodzy ostrożniej niż w innych krajach korzystają z nowoczesnych narzędzi. Choć powinni. – W ostatnich 10 latach przeczytałem więcej podręczników neonatologii, chirurgii dziecięcej, kardiologii czy o chorobach metabolicznych niż ginekologiczno-położniczych – przyznaje prof. Dębski. Musiał się nauczyć, żeby rozmawiać z rodzicami, którym zdiagnozowano u płodu np. rozszczep kręgosłupa. Bo zdarza się tak, że przychodzą do niego już po konsultacjach u dwóch chirurgów. Od jednego usłyszeli, że ten rozszczep to żaden problem, zeszyje się skórkę i po krzyku, a drugi straszył zaburzeniami czynnościowymi.

Rzeczywiście, jednym z najpoważniejszych skutków rozszczepu, poza wtórnym wodogłowiem i niedowładem nóg, są problemy ze zwieraczami. Mając prawidłowo zoperowany rozszczep kręgosłupa, dzieci umierają więc często na skutek nawrotowych zakażeń układu moczowego. To, czy przeżyją, zależy właściwie tylko od szczęścia i od opieki matki – w której nie będzie ona przecież miała wsparcia państwa. Więc kobieta musi zdawać sobie z tego sprawę, zanim podejmie decyzję o kontynuowaniu takiej ciąży. No, ale właśnie, „musi zdawać sobie sprawę”, czy „lepiej, żeby nie wiedziała”. Dla lekarzy bezpieczniejsza i wygodniejsza jest wersja druga.

Niektóre wady (np. serca, rozszczepy kręgosłupa) można operować jeszcze w łonie matki. Lekarze dzielą się na entuzjastów chirurgii prenatalnej i jej przeciwników. Nawet jeżeli w jakiejś mierze zabiegi te są jeszcze eksperymentalne, jeżeli nie będziemy podejmować takich prób, nie uda się nigdy. Choć tymczasem w grudniu 2013 r. polska komisja kodyfikacyjna prawa karnego przy ministrze sprawiedliwości zaproponowała zaostrzenie odpowiedzialności karnej lekarzy za uszkodzenie płodu – także w trakcie takich zabiegów.

Zarodek czy płód

Zmiana rewolucyjna zaszła w traktowaniu poronionych ciąż. Jeszcze 8–10 lat temu roniące nawet późną ciążę kobiety, gdy wybudziły się z narkozy i pytały, co z ciałkiem, słyszały, że poszło do utylizacji. Albo, co gorsza, widziały, jak położna pakuje je do zielonego worka i wynosi. Dziś lekarze popadli w drugą skrajność i podsuwają do wypełnienia dokumenty potrzebne do rejestracji dziecka w urzędzie stanu cywilnego, nawet jeżeli kobieta poroniła zaledwie 6-tygodniową ciążę, a zarodek był mierzącym kilka milimetrów zlepkiem komórek. Wydanie tzw. pisemnego zgłoszenia urodzenia dziecka przez szpital przysługuje każdej matce, bez względu na czas zakończenia ciąży, bez względu na to, czy był to jeszcze zarodek czy już płód. Na podstawie tego wypisu urząd stanu cywilnego sporządzi akt urodzenia dziecka z adnotacją, że urodziło się martwe, szpital zaś wystawi kartę zgonu potrzebną do pochowku.

I w tej dziedzinie zmieniły się przepisy i dziś można wydać kartę zgonu dziecka poronionego (do 22 tygodnia ciąży), a nie tylko martwo urodzonego (po 22 tygodniu), a także zniesiono „limity wagowe” (wcześniej szpitale zwyczajowo przyjmowały, że można wypisać kartę zgonu oraz wydać ciało rodzicom, gdy płód ważył powyżej 500 g). Niektórzy lekarze uważają, że matka – chce czy nie chce – ma obowiązek nadać imię i „odebrać ciało”. Wywierają presję na pacjentki, nakłaniając je do odbierania poronionych kilkutygodniowych płodów – a de facto skrzepów tkanek ludzkich – po to tylko, by nikt ich nie oskarżył o brak szacunku dla życia nienarodzonego.

– Bo znów w centrum uwagi nie jest kobieta, tylko spory polityczne i ideologiczne – mówi Karolina Więckiewicz. – Kobieta ma prawo zarówno opłakiwać sześciotygodniową ciążę, nosić żałobę i pochować szczątki płodowe, jak i nie odebrać ze szpitala lepiej rozwiniętego poronionego płodu, pozwalając, by zutylizowano go jako odpady medyczne.

Choć do niedawna utylizacja była rutyną, dziś wszystkie nieodebrane płody trzyma się np. w słoikach. Bo co, jeśli rodzice się namyślą? Na wszelki wypadek – żeby nie narazić się na zarzut profanacji zwłok płodu. Takie sprawy trafiały już do polskich sądów.

Wiele kobiet decydowało się na pochowanie poronionego zarodka, być może niektóre także dlatego, że dostawały zasiłek pogrzebowy i urlop macierzyński. Ostatnio liczba wyrażających takie życzenie znacząco zmalała. Być może również dlatego, że zasiłek jest mniejszy, a żeby go dostać, trzeba także określić płeć dziecka, co w przypadku wczesnych poronień nie jest możliwe. Do niedawna lekarze wpisywali po prostu domniemaną płeć, czyli w praktyce to, co chcieli rodzice, jednak Ministerstwo Sprawiedliwości uznało to za poświadczanie nieprawdy i zakazało domniemywań w dokumentach. Ustalenie ewentualnej płci pozostawia się rodzicom, którzy mogą zlecić odpłatnie badanie genetyczne.

Tymczasem szef patomorfologii w warszawskim Szpitalu Bielańskim narzeka, że nie ma już gdzie trzymać tych słoików.

Płód czy dziecko

Jedynie matki, które zdecydowały się na przerwanie ciąży po stwierdzeniu poważnych wad u płodu, nie występują do szpitala o kartę zgonu i wydanie ciała. Choć można sobie wyobrazić, że kobieta opłakuje nieudaną ciążę, to jednak przerwanie ciąży w Polsce wiąże się z taką gehenną, że kobiety starają się z reguły jak najszybciej opuścić szpital. To ostatnia już sytuacja, w której w szpitalach jest jeszcze mowa o płodzie. – We wszystkich innych przypadkach lekarze i presonel boją się już samego określenia, choć przecież wcale nie jest ono pejoratywne – mówi Karolina Więckiewicz.

Formalnie: ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, jak w tytule, w tekście konsekwentnie używa słowa „płód”. Z kolei Kodeks karny, po nowelizacji z 1998 r., mówi o „dziecku poczętym”. – Kluczowe jednak jest nie nazewnictwo, tylko zdolność do przeżycia poza organizmem matki – mówi prof. Dębski. Ustawa o dopuszczalności przerywania ciąży nie określa dokładnie, do którego tygodnia można ciążę usunąć z powodu ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu, mówi tylko o momencie osiągnięcia przez płód zdolności do samodzielnego życia poza organizmem kobiety ciężarnej, gdy aborcji eugenicznej już nie wolno przeprowadzić. Granica jest zatem płynna i być może, wraz z dalszym postępem w neonatologii, będzie jeszcze przesuwać się w dół, ograniczając dostępność legalnej aborcji. Ale w tej dziedzinie polska ginekologia idzie pod prąd światowym trendom.

Na Zachodzie bioetycy pytają teraz, czy naprawdę powinniśmy uznawać za zdolnego do samodzielnego pozałonowego życia noworodka, podtrzymywanego przy życiu przez całą skomplikowaną aparaturę na OIOM neonatologicznym, za którego oddycha respirator? Pytają też o bezpieczne granice w ratowaniu wcześniaków – którym można uratować akcję oddechową, ale nie można uratować im zdrowia. Obarczając rodziców na wiele, nawet kilkadziesiąt lat opieką nad potomstwem niesłyszącym, niewidzącym i leżącym bez kontaktu i bez ruchu.

 

Według zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), dotyczących wcześniaków, granicę wyznaczono na 22 tydzień – wcześniej nie ma sensu reanimować. W Polsce niektóre szpitale przyjmują więc, że to jest ta granica, do której wolno usunąć ciążę. Tak jest np. w warszawskim szpitalu klinicznym im. ks. Anny Mazowieckiej (na Karowej). Nawet jeśli wyrok polskiego Sądu Najwyższego w sprawie państwa Wojnarowskich określał tę granicę na 24 tydzień, podobnie jak ustalenia naukowców z Królewskiego Towarzystwa Położników i Ginekologów z Wielkiej Brytanii, według których do 24 tygodnia dziecko nie odczuwa bólu.

W nielicznych, jak w Szpitalu Bielańskim, można przerwać ciążę ze wskazań embriopatologicznych do 24 tygodnia. Dlatego właśnie pacjentce prof. Chazana odmówiono aborcji także w tym szpitalu: dotarła tam dopiero w 25 tygodniu ciąży i przerwanie jej byłoby niezgodne z prawem. – Kiedy robiliśmy pierwsze badanie, dziecko ważyło 870 g – mówi prof. Dębski. – Na pewno było zdolne do życia, podjęłoby akcje oddechową. Osobną kwestią jest, czy płód z wadą bezmózgowia czy bezczaszkowia może być uznany za zdolny do życia pozałonowego nawet w 25 tygodniu ciąży – ale przed prokuratorem to byłoby nie do obrony. – Zdolny do życia pozałonowego tak, bo podejmie akcję oddechową, będzie miał czynność serca, ale czy zdolny do życia w ogóle? – zastanawia się prof. Dębski. – Życie to wszakże czynność bioelektryczna kory mózgowej, a jeżeli nie ma kory, nie ma czynności bioelektrycznej... Ale ostatnio obrońcy życia podważają nawet definicję śmierci mózgowej, więc może płód bez mózgu albo bez czaszki też może żyć.

A w sprawie prof. Chazana: 10 tygodni po odesłaniu do domu kobieta przeszła więc cesarskie ciecie, niosące ryzyko powikłań zarówno dla niej, jak i dla powodzenia kolejnych ewentualnych ciąż, bo wiążące się z osłabieniem mięśni macicy. A noworodek z połową głowy, rozszczepem całej twarzy i mózgiem na wierzchu zmarł po 10 dniach. Był dzieckiem poczętym w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego in vitro. Można powiedzieć – prawdziwa gratka dla środowisk ultrakatolickich od lat walczących nie tylko o całkowity zakaz aborcji, ale i zdelegalizowanie in vitro.

Argument już padł – w kontekście skierowanego właśnie, po 10 latach prac, do konsultacji społecznych ministerialnego projektu ustawy o leczeniu niepłodności, czyli o in vitro. Poprzedni projekt, jeszcze za ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, pisał zespół ekspertów złożony między innym z księży i zakonnic.

Pod obstrzałem

Wrażenie pracy na polu minowym potęgują w ginekologach media. Większość nagłośnionych afer medycznych dotyczy właśnie położnictwa. Na początku roku mieliśmy całą serię tragicznych przypadków, wiele (jak sprawa śmierci jednej z bliźniaczek sztangisty Bartłomieja Bonka) wciąż czeka na swój sądowy epilog. O tym, że w polskim położnictwie źle się dzieje mimo wprowadzenia naprawdę dobrego trójstopniowego systemu referencyjności, o półkomercjalizacji, czyli pomieszaniu prywatnego z państwowym, o nepotyzmie i dworskich układach w szpitalach, rozmyciu odpowiedzialności, przepracowaniu lekarzy zarabiających na kilku etatach, a także o tym, że w XXI w. w cywilizowanym europejskim kraju urodzenie dziecka niesie lęk i całkiem realne ryzyko utraty zdrowia i życia, pisaliśmy także w POLITYCE.

– To nie jest tak, że w położnictwie jest najgorzej – broni swojej specjalności prof. Dębski. – Po prostu na uczuciach odbiorców najlepiej gra małe dziecko, kobieta ciężarna i pacjent onkologiczny. Więc jesteśmy na pierwszej linii medialnego ognia.

Przyznaje jednak, że jest co poprawiać. Choćby to, że wciąż spora liczba ciężarnych, które powinny rodzić tylko w szpitalach III stopnia referencyjności (ciąże bliźniacze, powikłane, ciężarne z poważnymi schorzeniami), trafia do szpitali II, a nawet I stopnia referencyjności. Kolejną kwestią powinno być objęcie badaniami przesiewowymi w pierwszym trymestrze ciąży, tzw. testem PAPPA (na który składa się wspomniane badanie krwi na białko PAPPA i gonadotropinę kosmówkową oraz USG, w którym najważniejszy jest pomiar przezierności karku, tzw. NT), wszystkich ciężarnych, a nie tylko tych powyżej 35 roku życia, którym prawo gwarantuje dostęp do badań – przynajmniej na papierze. Przecież 70 proc. dzieci z zespołem Downa rodzą matki, które nie ukończyły 35 lat.

Tymczasem wokół ginekologii trwają już nowe wojny podjazdowe – zapomnijmy o PAPPA. Po nieudanej próbie wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji we wrześniu ubiegłego roku (ale tym razem niewiele brakowało) w grudniu komisja kodyfikacyjna prawa karnego przy ministrze sprawiedliwości zaproponowała nowelizację Kodeksu karnego. A w niej m.in.: odpowiedzialność karną kobiety za aborcję jak za dzieciobójstwo, karanie lekarza za spowodowanie śmierci lub uszkodzeń ciała dziecka, nawet w trakcie procedur diagnostycznych czy leczniczych, np. w trakcie operacji w łonie matki, ograniczenie wskazań do aborcji, zrównanie praw „dziecka poczętego zdolnego do samodzielnego życia” z człowiekiem urodzonym.

Minister sprawiedliwości tłumaczył co prawda, że komisja jest ciałem doradczym i że projektu nowelizacji Kodeksu karnego nie można traktować jako rządowy, ale nie ma żadnych wątpliwości, że walka między tzw. obrońcami życia a zwolennikami wyboru, czyli dopuszczalności aborcji, się zaostrza. A ostatnio także na podpisy pod deklaracją wiary i zdjęcia zdeformowanych noworodków, czyli „dzieci Chazana”.

Jawne i publiczne awantury przeciekają do szczelnie zamkniętych gabinetów. Ponieważ ginekolog to zawód wysokiego ryzyka (także więzienia), u części lekarzy tej specjalności widać chęć jego minimalizowania. Obawy przed zwierzchnikami, opinią środowiska, lokalną społecznością, w tym parafialną, powodują, że wielu ginekologów wyraźnie unika podejmowania decyzji, gra na zwłokę, zleca niekończące się badania i konsultacje, aby tylko nie musieć brać na siebie odpowiedzialności w jakąkolwiek stronę.

Dotyczy to także antykoncepcji – wygodniej jej nie przepisać, odesłać, umyć ręce. W efekcie kobiety zostają coraz bardziej same, nie mogą się w pełni oprzeć na lekarskim autorytecie, zaufać, bo nigdy nie wiedzą, czy lekarz, z powodu własnego sumienia albo konformizmu, ich nie zawiedzie.

Głęboki konflikt polityczny i ideologiczny, który dzieli Polskę, coraz bardziej skupia się w obszarze narządów płciowych czy też raczej „organów rozrodczych”. Pojęcie „spory światopoglądowe” w naszych warunkach oznacza na ogół tylko obsesyjne awantury wokół seksu i płodności, jakby kondycja ludzka redukowała się tylko do tej sfery. Ta wojna polityczna zmienia się tu w wojnę ginekologiczną, dzieląc ostro środowisko medyczne. Ścierają się, umownie mówiąc, dwie partie: jedna prof. Chazana i druga – prof. Dębskiego. Wydaje się, że wygrywa ta pierwsza.

Polityka 30.2014 (2968) z dnia 22.07.2014; Społeczeństwo; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Ginekolodzy na froncie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną