Obserwując konflikt na Ukrainie, niektórzy wojskowi zastanawiają się, czy prowadzenie działań wojennych przy użyciu klasycznych armii ma jeszcze jakiś sens. Ich zdaniem konflikt ten pokazuje, że oznakowana i działająca otwarcie armia nie spełnia już swojej roli. – Nie oszukujmy się, międzynarodowa opinia publiczna ma coraz mniej zrozumienia dla operacji z udziałem normalnego wojska. Cokolwiek takie wojsko zamierza zrobić, zaraz spotyka się to z potępieniem światowych mediów i jest torpedowane – narzeka pragnący zachować anonimowość polski generał.
Największą wadą regularnej armii jest to, że podczas zbrojnej akcji nie potrafi się maskować, dlatego jest łatwo rozpoznawalna na ekranach telewizorów i wszyscy widzą, że to ona. – Skutki są takie – zauważa generał – że kiedy taka armia rozpoczyna interwencję zbrojną, zaraz mówi o tym cały świat. Powstaje medialny jazgot, rządy zaatakowanych państw protestują, międzynarodowe autorytety wyrażają oburzenie. Żołnierze zwykłej armii nie mogą nawet zaatakować reporterów zagranicznych agencji i stacji telewizyjnych, bo od razu wybucha skandal. W takich warunkach naprawdę trudno prowadzić interwencję zbrojną.
Co w takim razie normalna armia ma zrobić? – pytamy generała. – Przyjąć zupełnie nową strategię działania. Rosjanie na Krymie pokazali, że w operacjach wojskowych przyszłość należy do nieoznaczonych specjalnych oddziałów samoobrony, złożonych z przypadkowych osób o nieustalonej narodowości. Zaletą tych oddziałów jest to, że nie można ich zidentyfikować, bo składają się z nie wiadomo kogo i nie wiadomo kto je kontroluje. Innymi słowy to armia nowego typu, która udaje, że nie jest tą armią.
Czy w tej sytuacji ma jeszcze sens istnienie normalnej armii, która nie udaje, że nią nie jest?