Jeśli trzymać się geologicznej metafory, to Polska 1989 r. była społeczną równiną. Nawet trudno powiedzieć, by przypominała choć Góry Świętokrzyskie, bo pejzaż międzywojenny, nie mówiąc już o tym szlachecko-arystokratycznym, został skutecznie zniwelowany przez historyczne zawieruchy; nizinny krajobraz urozmaicały niewielkie wzgórki w postaci kapitału polonijnego czy badylarskich fortun albo też popegeerowskie zapadliska. Opinią społeczną wstrząsały doniesienia o prominenckim dobrobycie – owych willach i daczach, na jakie dziś pewnie stać byłoby z pół miliona Polaków, bo tak SMG/KRC szacuje liczbę osób zamożnych, czyli osiągających miesięczny dochód powyżej 7 tys. zł. Nieefektowna i podniszczona willa Jaruzelskich na warszawskim Mokotowie wyceniana jest z pewną przesadą na 4 mln zł. Nie takie pieniądze dziś się ma i wydaje. Jeśli prawdziwe są szacunki „Forbesa”, to najbogatszy Polak mógłby wybudować sobie 2,5-tysięczne miasteczko z takich kamienic. Nic, tylko Zamość stawiać, chciałoby się powiedzieć.
Kto co ma
Badacze społeczni głowią się, jak usystematyzować tę – jak ją wciąż uparcie nazywają – zalążkową polską klasę wyższą. Dla socjologów to fascynująca okazja, by badać żywy organizm społeczny, doznający zmian bez precedensu w historii. Dla ekonomistów sprawa ma praktyczny wymiar – ludzie ze społecznego szczytu to nabywcy dóbr luksusowych, dyktatorzy mód i snobizmów, w logice kapitalizmu – twórcy koniunktury. Jacy zatem są, ile mają i ile mogą?
Majątkiem powyżej 50 mln dol. dysponuje 200 Polaków. 50 tys. osób ma na życie co najmniej 20 tys. zł w miesiącu i aktywa powyżej 1 mln dol. Według najwyższej stawki rozlicza się 1,9 proc. Polaków (co daje 22,5 proc. wpływów podatkowych państwa). Kryterium dochodowe, owszem, jest czytelne, ale nie wystarcza.