Nie lubisz poniedziałków, bo stresujesz się pracą? Tabletka „......” (tu czytelniku wstaw znaną z reklamy markę) wyzwoli cię z tych lęków – koniec zmarnowanych niedziel i nerwy masz pod kontrolą! Palisz papierosy i zawstydza cię kaszel – „......” (ten preparat reklamuje nawet lekarz) uwalnia od kaszlu palacza. Inną tabletkę wystarczy rozpuścić w szklance wody, by w lustrze zobaczyć szczupłą sylwetkę. Na obolałe stawy – „......”, na trawienie – „......”, a na zimne stopy – „......”.
– Banialuki i groszowyciskacze – tak o reklamach pseudoleków i suplementów diety mówi Marek Brach, lekarz i farmaceuta, wojewódzki inspektor farmaceutyczny w Opolu. Akurat w jego mieście pracuje dietetyczka Iwona Wierzbicka, którą w blokach reklamowych, towarzyszących igrzyskom olimpijskim w Soczi, pokazywano częściej niż złotych medalistów. Choć jej zachęty: „chcemy żyć zdrowo, więc łykamy witaminy”, zawierają pewną sprzeczność. Przecież gdybyśmy naprawdę żyli zdrowo, nie potrzebowalibyśmy łykać żadnych pigułek.
– Nic nie jest lepsze od natury – wyznaje dietetyczka. Dlaczego w takim razie za pieniądze namawia do syntetycznych witamin (wbrew doniesieniom naukowym, że nie przynoszą większych korzyści)? – Zwracam się w reklamie do milionów ludzi, którzy na co dzień nie dbają o dietę, fatalnie się odżywiają, więc dzięki pewnym preparatom mogą uzupełnić brak minerałów.
Zupka doktora Caby
Opublikowane trzy miesiące temu w renomowanym piśmie „Annal of Internal Medicine” podsumowanie badań na temat preparatów witaminowych nie pozostawia złudzeń: taka suplementacja nie przynosi ludziom zdrowym żadnej korzyści, gdyż w krajach uprzemysłowionych rzadko zdarzają się niedobory witamin (może z wyjątkiem witaminy D). – Tego rodzaju preparaty powinny być stosowane tylko u ozdrowieńców po wyniszczających chorobach – nie ma wątpliwości dr Marek Brach, choć właśnie tego zastrzeżenia w żadnych materiałach promocyjnych nie znajdziemy. W reklamach suplementów nie ma też zachęty, by „zapoznać się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża życiu lub zdrowiu”. Suplementy diety to wprawdzie nie leki, a – przynajmniej zgodnie z prawem – żywność, ale przedawkowanie preparatów witaminowych i ziół może także spowodować groźne następstwa (większość hamuje na przykład krzepnięcie krwi).
– To jest show-biznes, a nie porady zdrowotne – mówi o swoim występie w reklamie zachwalającej lizaki na gardło Jacek Caba. Pojawia się tam w białym fartuchu, przyjmując w gabinecie chore dzieci. Jacek Caba rzeczywiście z wykształcenia jest laryngologiem, lecz w odróżnieniu od doktora promującego preparat „na kaszel palacza” nie praktykuje już od wielu lat. Jest kompozytorem, wokalistą, blogerem, autorem książki „Doktor Śmierć” i – jak przyznaje z dumą – należy też do agencji aktorskiej, z której dostał angaż właśnie do reklamy lizaków. – Musiałem udokumentować swoją specjalizację, bo twórcom zależało, aby w filmie wystąpił zawodowy lekarz, a nie odgrywający tę rolę aktor – zdradza kulisy castingu.
Firma produkująca lizaki zrobiła więc wszystko, by uwiarygodnić skuteczność swojego produktu, i nie przeszkadza jej to, że nabija widzów w butelkę – dr Caba poza ekranem nie leczy dzieci w żadnym gabinecie (gdyby tak było, Izba Lekarska, zakazująca lekarzom takich występów, wytoczyłaby mu sprawę, jak stało się to w przypadku doktora od „kaszlu palacza”).
Innym nadużyciem w reklamie lizaków jest napis, który się w niej pojawia – informujący, że leczą podrażnienia gardła. W rzeczywistości są wyrobem medycznym, a nie produktem leczniczym, i zgodnie z przeznaczeniem leczyć niczego nie powinny. – Ja tu żadnego nadużycia nie widzę, bo odkąd WHO nazywa zdrowiem nie tylko brak choroby, lecz także stan fizycznego, umysłowego i społecznego dobrostanu, to leczeniem jest też przepis na dobrą zupę, po której będzie miał pan dobre samopoczucie – finezyjnie argumentuje dr Caba.
Efekt buzdyganka
To właśnie z winy tak nieprecyzyjnych definicji i naginanych interpretacji mamy dziś na rynku paraleków i suplementów diety niebywały bałagan. I wygląda to na celowe działanie. Na skołowanych klientach można lepiej zarobić. Z analiz Ogólnopolskiego Systemu Ochrony Zdrowia wynika, że na same suplementy diety jednoznacznie kierowane do dzieci do trzeciego roku życia rodzice wydali w ubiegłym roku 92 mln zł (wartość sprzedaży wszystkich suplementów oraz leków sprzedawanych bez recept podajemy w tabeli). – Bezskutecznie próbuję tłumaczyć, że właściwie odżywiane maluchy nie potrzebują dodatkowych witamin, a już na pewno nie podczas infekcji, tylko ewentualnie po jej zakończeniu – mówi dr Anna Ruszczyńska-Wolska, pediatra z warszawskiej poradni.
Wchodzące do gabinetu dzieci jednak już od drzwi wyśpiewują piosenki z reklam i domagają się od pani doktor lizaków albo misiów z białej czekolady, w których jedna z firm ukryła probiotyki (zestaw bakterii mających „korzystnie uzupełniać florę jelitową przy obniżonej odporności”). – Bardzo sprytne – lekarka nie kryje podziwu dla inwencji producenta. – Rodzice z reguły odmawiają dzieciom słodyczy, ale gdy synek upomina się o suplement reklamowany jako źródło zdrowia, to jak mu odmówić?
Suplement diety to preparat, który ma uzupełniać niedobory składników żywieniowych. I w tym miejscu powinniśmy postawić kropkę. Ale inwencja urzędników w Brukseli, którzy sformułowali przed laty definicję suplementów – nietrudno zgadnąć, z czyjej inspiracji – nie znała granic. Powstała więc szczególna kategoria ni to farmaceutyków, ni żywności, do której należą skoncentrowane źródła witamin, składników mineralnych lub innych substancji „wykazujących efekt odżywczy albo inny fizjologiczny”. Konia z rzędem temu, kto wie, co autor miał na myśli, wprowadzając takie sformułowanie, ale brak precyzji fantastycznie wykorzystują wytwórcy odżywek, preparatów uspokajających, przeciwgrypowych, a nawet przeciwbólowych, którzy w reklamach celowo zacierają granice między środkiem leczniczym a roślinnym, pozbawionym silnego działania. Efekt fizjologiczny może mieć wszystko!
Od kiedy to jednak kłącze pokrzywy, waleriana, buzdyganek lub kora sosny nadmorskiej występują w naszej diecie, by zaliczać je do środków spożywczych? – Polski Komitet Zielarski opracował projekt listy surowców, które mogłyby być w suplementach, oraz takich, które nie powinny, mają bowiem specyficzne, silne działanie – mówią w Krajowej Radzie Suplementów i Odżywek, która skupia w Polsce producentów tych wyrobów. – Często granicę między lekiem roślinnym a suplementem diety wyznacza dawka substancji czynnej lub forma ekstraktu.
Problem w tym, że w Europejskim Urzędzie Bezpieczeństwa Żywności upływa już kolejny rok zmitrężony na przygotowanie spójnego dokumentu w tej sprawie. Tymczasem, przy dziurawym nadzorze inspekcji sanitarnej, wytwórcy najrozmaitszych mikstur, sprzedający je pod postacią tabletek, drażetek, kropelek na prawdziwe i urojone schorzenia, prześcigają się w pomysłach na stworzenie wrażenia, że są to prawdziwe leki na prawdziwe niedomagania.
Udana noc z prostatą
„.....” – „bez stresu, nie otumania. Dzięki kompozycji składników pochodzenia naturalnego sprawi, że znów będziesz sobą”. „Zżera cię stres? Weź ».....« – bogaty skład, dwukierunkowe działanie; uspokaja naturalnie, funkcjonujesz normalnie”. Psychiatrę prof. Łukasza Święcickiego z trudem udaje się namówić na skomentowanie tych obietnic. – Stres to bodziec powodujący reakcję, więc nie można dać leku na stres. Istotna jest reakcja, a nie sam bodziec, na który poradzić nie można. Co to jest dwukierunkowe działanie? Suplementy diety stosowane w zaburzeniach psychicznych nie mają żadnego potwierdzonego działania klinicznego – przekonuje prof. Święcicki.
Z kolei ortopedzi krytycznie patrzą na suplementy z glukozaminą i składane w reklamach obietnice, że są cudownym remedium na ból kolan oraz błyskawicznie przywracają sprawność. Trzeba by regularnie stosować je w bardzo wysokich dawkach latami, aby mogły wzmocnić chrząstkę stawową (taka długotrwała kuracja nie pozostaje jednak bez wpływu na wątrobę). Identyczny zarzut odnosi się do preparatów z magnezem – zwłaszcza tanich, zawierających sam tlenek magnezu, który praktycznie się nie przyswaja (od lat związek ten stosowany jest w farmacji do wyrabiania tzw. masy tabletkowej, więc choćby z tego powodu nie może się łatwo wchłaniać, bo tabletka zbyt szybko by się rozpadła). Jeśli producenci powołują się w reklamach na badania z selenem, wapniem, magnezem, żelazem, to najczęściej po przeprowadzeniu ich na sztucznych modelach in vitro, poza żywymi organizmami. Nawet jeśli są pomyślne, nie dają podstaw, by twierdzić, że będą tak samo skuteczne u ludzi. Nie da się również określić, jakie jest stężenie dostarczanych z zewnątrz mikroelementów w różnych miejscach ciała – i chociaż polecane są na wzmocnienie włosów albo paznokci, łydek, serca lub stawów, to nie gromadzą się przecież wyłącznie w tych częściach, których nazwa widnieje na opakowaniu.
Seksuolodzy o rynku suplementów na potencję wypowiadają się krótko: kto kupuje podróbki Viagry lub inne tajemnicze mikstury w internecie, ryzykuje zdrowie (o truciznach umieszczanych w takich specyfikach – POLITYKA 41), kto zaopatruje się w nie w aptekach – wyrzuca pieniądze w błoto. U pacjentów z impotencją tylko niepotrzebnie wydłuża to czas do rozpoczęcia adekwatnej kuracji, średnio o dwa lata.
To coraz częstszy problem w wielu specjalnościach: przyjmowanie paraleków, „by poczuć się lepiej”, oddala czas postawienia właściwej diagnozy. Domowe leczenie bólów krzyża, zgagi, zaparć, a nawet objawów alergii tłumi jedynie doraźnie objawy, natomiast nie sięga do źródła choroby, która może rozwijać się skrycie.
Wytwórcy suplementów potrafią jednak ułatwić życie już nie tylko kobietom cierpiącym z powodu bolesnych miesiączek oraz ich niewyspanym partnerom, których w nocy budzi przerośnięta prostata. – Odkąd zobaczyłem w telewizorze, jak zachęca się tajemniczą Tereskę, aby dbała o cewkę moczową, łykając preparat z żurawiną, zacząłem przy obiedzie słuchać radia – nie kryje zażenowania prof. Kazimierz Roszkowski-Śliż, pulmonolog. I usłyszał, że na rynku pojawiły się pastylki do ssania „na kaszel palacza”. – Odruch kaszlowy służy u palacza papierosów do pozbywania się nagromadzonej w oskrzelach wydzieliny, w której mogą rozwijać się bakterie – wyjaśnia profesor. – Kaszel powinien go zdopingować do skontrolowania, czy nie ma już innych poważnych chorób. Nie można mu wmawiać: nie będziesz kasłał, więc możesz palić zdrowo.
Producent, firma Aflofarm z Pabianic (prawdziwy potentat – wytwarza 38 leków sprzedawanych bez recept, 112 suplementów diety i 18 wyrobów medycznych; od kilku lat lider na rynku reklamowym), nie przejmuje się krytyką, że reklama może być zachętą do ignorowania niebezpiecznego nałogu. W Urzędzie Rejestracji Produktów Leczniczych (URPL), gdzie musiała przed dopuszczeniem na rynek zgłosić swój wyrób, nie natrudziła się zbytnio, gdyż zgodnie z prawem wystarczyło złożyć zaświadczenie, że wyciąg z porostu islandzkiego i kwiatów dziewanny oraz ekstrakt z korzenia prawoślazu łagodzą podrażnienia gardła. Ponieważ środek na „kaszel palacza” nie leczy, nie zapobiega chorobom i nie uzupełnia diety, a jedynie „powleka błonę śluzową, zapewniając odpowiedni poziom nawilżenia”, nie spełnia definicji leku ani suplementu diety – jest więc… wyrobem medycznym (podobnie jak lizaki reklamowane przez dr. Cabę). Choć, kto by pomyślał, że używane w nomenklaturze angielskiej medical device, kojarzone z aparaturą, można też ssać, lizać i połykać?
– Odkąd Unia Europejska wyśrubowała procedury rejestracyjne leków, wytwórcy zaczęli szukać furtek, jak w inny sposób wprowadzać na rynek swoje produkty – nie ma wątpliwości Andrzej Karczewicz, dyrektor Departamentu Nadzoru Rynku Wyrobów Medycznych w URPL.
Tajemnice zakwaszenia organizmu
Trudno się w tym wszystkim połapać, mało kto potrafi odróżnić leki od suplementów diety, a tym bardziej od wyrobów medycznych. A działania producentów, piarowców i marketingowców wywołują w nieświadomym pacjencie reakcje hipochondryczne.
Oto wspomniany Aflofarm na stronie internetowej, poświęconej suplementowi polecanemu przy zakwaszeniu organizmu (sic!), proponuje wypełnienie testu pomagającego samemu zdiagnozować u siebie ten tajemniczy stan. No, ale jeśli są też preparaty roślinne na zimne stopy i dłonie (zestaw diosminy, rutozydu, kofeiny plus żelazo i trzy witaminy ma być skuteczniejszy od ciepłych skarpet i rękawiczek?), nie istnieją już żadne hamulce w wymyślaniu nieistniejących chorób i znajdowania dla nich równie iluzorycznych kuracji.
– W aptekach jest obecnie ponad 5 tys. produktów będących suplementami diety. Oczywiście nie wszystkie są dostępne w każdej aptece w Polsce. Tylko najsilniejsze marki mogą liczyć na sprzedaż liczoną w dziesiątkach milionów złotych – mówi Jacek Czarnota z firmy IMS Health, analizującej rynek apteczny. Do Mariusza Politowicza, farmaceuty i właściciela apteki Pod Wagą w Pleszewie, każdego dnia przychodzą lub telefonują przedstawiciele firm chcących sprzedać nowe suplementy. – Próbują roztoczyć przede mną świetlaną przyszłość, gdy zakupię kolejną niepotrzebną glukozaminę. Obiecują, że będzie reklama w TV i kobiecych gazetach, lekarze będą zalecać, bo do nich przecież przedstawiciele też chodzą... Owszem, to działa, pacjenci dopytują o reklamowane na okrągło produkty, ale ja naprawdę nie mam potrzeby posiadania 15 wersji tego samego suplementu.
Zapotrzebowanie zgłasza jednak rynek reklamowy, który od kilku lat maleje poza jednym sektorem: właśnie farmaceutyków i paraleków. Jak wynika z danych firmy Kantar Media, w 2013 r. na reklamy środków przeciw przeziębieniu producenci wydali (cennikowo) aż 1,06 mld zł (o ponad 185 mln więcej niż w 2012 r.), na reklamy środków wspomagających układ trawienny – 334 mln zł, na reklamy preparatów odchudzających – prawie 201 mln zł, środków uspokajających i nasennych – ponad 110 mln zł (w każdej z tych grup o około 18 mln zł więcej niż rok wcześniej).
Największy problem z suplementami diety i paralekami sprzedawanymi bez recept polega na tym, że producenci robią wszystko, byśmy byli przekonani o ich uzdrawiającym działaniu. Tymczasem gdyby rzeczywiście po wypiciu jakiegoś preparatu można było schudnąć lub rzucić palenie, wytwórcy takich cudów powinni już zwijać działalność – po paru miesiącach w kraju wychudzonych abstynentów nie mieliby już czego szukać. Chyba że już myślą nad wypuszczeniem na rynek preparatów, które będą potrzebne do leczenia działań niepożądanych, jakich pacjenci doświadczą po wcześniejszym zażyciu pigułek. W mieszankach odchudzających znajduje się na przykład chrom (jego nadmiar może stymulować procesy nowotworowe), jest guarana, która przyczynia się do zaburzeń rytmu serca; do herbatek dla otyłych dodawany jest senes i kruszyna – można się od nich łatwo uzależnić itp.
Reklamy leków wydawanych bez recept bierze pod lupę inspektor farmaceutyczny, reklamy suplementów podlegających prawu żywnościowemu – wojewódzcy inspektorzy sanitarni. Jeśli lista niedopuszczalnych sformułowań byłaby inspektorom znana, niemal codziennie mieliby okazję do wydawania zakazów emisji, ponieważ zabronione zwroty i sugestie pojawiają się na okrągło: zwiększa wydajność pracy serca, normalizuje ciśnienie krwi, zmniejsza poranną sztywność stawów, wskazany dla osób chorych na „......” (nazwa choroby), zapobiega „......” (nazwa choroby), wspomaga odnowę ciała i umysłu... To kpina z obowiązującego prawa, choć trzeba przyznać, że producenci kwestionowanych reklam czasem tak umiejętnie formułują przekaz, że formalnie jest zgodny z prawem (decydują o tym niuanse: zamiast nazwy choroby wyliczane są jej objawy; tam, gdzie obowiązuje zakaz występu lekarza, pojawia się biolog w białym fartuchu).
Na głowę tylko czapka
Alina Fornal, prezes Okręgowej Rady Aptekarskiej w Warszawie, przypomina, że jeszcze niedawno wiele leków – choćby Zyrtec, No-Spa, Stoperan czy nawet preparat witaminowy Vibovit – można było kupić wyłącznie na receptę. Co się zmieniło, że dziś dostępne są poza aptekami? Czy nasza świadomość tak wzrosła, że potrafimy roztropnie leczyć samemu bóle głowy, przeziębienia, kolki i niestrawność? To na pewno wygodne, a może i opłacalne dla systemu ochrony zdrowia (nie trzeba za konsultacje płacić lekarzom), jednak czy zawsze bezpieczne, skoro przy wyborze preparatu główną rolę odgrywa reklama, a nawyk czytania ulotek dołączanych do opakowań jest rzadkością?
Nie pomagają dwie tabletki Aspiryny, to sięgamy po Polopirynę, potem Upsarin – nie sprawdzając, że we wszystkich jest kwas acetylosalicylowy, który po przekroczeniu bezpiecznej dawki może wywołać groźne krwawienie z przewodu pokarmowego. Krople do nosa z ksylometazoliną stosowane ponad trzy dni niszczą błonę śluzową nosa, nadmiar paracetamolu niszczy wątrobę i nie jest obojętny dla nerek. – Skutki takiego leczenia bez porady chociażby farmaceuty dużo kosztują i pacjenta, i system – twierdzi prezes Fornal.
Niektóre kraje dysponują konkretnymi wyliczeniami, ile kosztuje leczenie powikłań po pozornie bezpiecznych lekach przeciwzapalnych i przeciwbólowych: w Anglii – 40 mln funtów rocznie, w USA – 3 mld dol. – W naszym kraju nikt nie zbiera danych, ilu pacjentów na skutek działań niepożądanych trafia do szpitali, choć na izbach przyjęć powinno się odnotowywać takie wypadki – zwraca uwagę Agata Maciejczyk, szefowa Departamentu Monitorowania Niepożądanych Działań Produktów Leczniczych w urzędzie zajmującym się ich rejestracją.
Samoleczenie za pomocą niby-leków w najlepszym przypadku jest dla zdrowia obojętne, a często może mieć skutki negatywne. Jak duża jest jednak siła sugestii i sprawnej manipulacji? Zanim sięgniemy po kolejny preparat, który miałby sprawić, że poczujemy się sobą, cudownie schudniemy i pozbędziemy się zakwaszenia – pójdźmy na spacer, spędźmy czas z przyjaciółmi, a podczas mrozu załóżmy czapkę. Wyjdzie taniej.