Rozmowa z mordercą
Rozmowa z mordercą. Trynkiewicz ważył słowa, chciał dobrze wypaść
Zbierałem wtedy materiał do książki reporterskiej o skazanych na śmierć w okresie obowiązywania nieformalnego moratorium na jej wykonywanie i to był główny temat. Karę śmierci sądy nadal wtedy orzekały, ale wyroki wpadały w próżnię – wiedziano przecież, że będą zmieniane. Od połowy 1988 r. do końca 1995 r. zapadło kilkanaście wyroków śmierci. Potem do Kodeksu powróciła kara dożywotniego więzienia i problem został rozwiązany.
Książka „Czekając na kata” ukazała się w 1996 r. Była zapisem rozmów z sześcioma skazanymi na śmierć w okresie moratorium. W Polsce trwała wtedy gorąca debata o karze śmierci, stąd pomysł na książkę – rozmowa o tej karze z najbardziej zainteresowanymi, czyli osobami, które na sali sądowej usłyszały wyrok najwyższy z możliwych. Sami mordercy. Pytania o powody, dla których zabijali, nie były najistotniejsze, bo z góry wiedziałem, że będą szukać dla siebie alibi, padną banalne odpowiedzi. Każdego opisałem przez pryzmat czynów, jakie popełnił, i każdego zapytałem o jego opinię na temat kary śmierci. To ciekawe, ale większość była za utrzymaniem kary śmierci w Kodeksie, bo „musi być jakiś straszak na bandytów”, a jeden domagał się nawet, aby jego wyroku nie zmieniano – chciał, by kat go powiesił.
Pytany, dlaczego zaintrygował mnie tak mroczny temat i tak z gruntu źli ludzie, odpowiadałem, podobnie jak dzisiaj, że powód był jeden – oni żyli wśród nas. Zadawałem sobie pytanie, czym różnią się oni od innych, co powoduje, że nagle zamieniają się w potwory? Czy są jakieś symptomy, lampki ostrzegawcze, które sygnalizują, że na pozór normalny sąsiad któregoś dnia zmieni się w bezwzględnego zabójcę? Czy można jakoś takim przypadkom, przynajmniej niektórym, zapobiec? Co oni sami zrozumieli z historii swojej zbrodni i kary?
Dzięki moratorium grupa zbrodniarzy, ci najgorsi z najgorszych, zachowała życie. Jeden z moich rozmówców zastrzelił policjanta (odsiaduje dożywocie), inny z zemsty zamordował czteroosobową rodzinę (zmarł w więzieniu), kolejny na przepustce z więzienia zabił znajomego lekarza i jego żonę – dla rabunku (jeżeli żyje, to niedługo skończy odsiadywać 25 lat, bo na taką karę zamieniono mu wyrok śmierci). Trzech z moich rozmówców dokonało zbrodni na tle seksualnym. G. z okolic Trójmiasta zamordował dwie nastoletnie dziewczyny. C. z Pionek po pijanemu zgwałcił i zabił 11-latkę, córkę sąsiadów.
Klasycznym przypadkiem seryjnego mordercy pedofila był w tym gronie wyłącznie Mariusz Trynkiewicz, nauczyciel wychowania fizycznego i zajęć technicznych w szkole podstawowej w Piotrkowie Trybunalskim. Zabił czterech chłopców w wieku 11–13 lat. Najpierw zwabił do mieszkania jednego – udusił go, a zwłoki wywiózł do lasu i przykrył darnią. Po trzech tygodniach zaprosił do mieszkania trzech przygodnie poznanych chłopaków, mieli oglądać rybki w akwarium i bawić się wiatrówką, Trynkiewicz obiecał, że nauczy ich strzelać. Nagle chwycił myśliwską finkę i zaczął zadawać uderzenia, każdą z ofiar trafił po kilkadziesiąt razy. Zwłoki schował w piwnicy, a następnej nocy wrzucił do bagażnika samochodu pożyczonego od ojca, zawiózł do lasu, tam ułożył na kształt gwiazdy lub (jak określili śledczy) pentagramu i podpalił. Zainscenizował satanistyczne tło zbrodni. Podczas procesu wyjaśniał, że zabił w spontanicznym odruchu, nad którym nie umiał zapanować, ale przemyślny sposób, w jaki postąpił z ciałami ofiar, dowodził, że działał w sposób zaplanowany – z premedytacją próbował skierować śledztwo na błędne tory.
Podczas starań o rozmowę zastępca dyrektora więzienia w Strzelcach Opolskich, gdzie wówczas przebywał Trynkiewicz, ostrzegł, że nie rozmawia on z dziennikarzami. – Nie sprawia kłopotów. Ma zainteresowania plastyczne, maluje, opiekuje się dekoratornią. Kiedyś był oburzony, że inny więzień też lubi malować – charakteryzował osadzonego. Był zdziwiony, że jednak doszło do rozmowy. Podejrzewam, że argumentem, jaki przeważył, był karton papierosów. Od rodziców dostawał wtedy coraz rzadziej paczki, nie miał pieniędzy na tzw. wypiskę, a palić się chciało.
Zadawałem mu rozmaite pytania, licząc, że być może któreś z nich pobudzi go do szerszej odpowiedzi, refleksji. Zapis tej rozmowy (tu nieco okrojona) znalazł się w książce z 1996 r.
***
Rozmowa z Mariuszem Trynkiewiczem (fragmenty)
Dlaczego pan zabijał?
Moim problemem była inność. Odróżniałem się od pozostałych, musiałem z tym żyć. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Nie chodzi o pedofilię ani o inność seksualną, ale o to, jak społeczeństwo traktuje tych innych. Żeby żyć wśród ludzi, musiałem udawać kogoś innego. Żyłem w ciągłym strachu.
I ze strachu zabił pan czterech chłopców?
Przychodzi czas, kiedy psychika już nie wytrzymuje ciągłego napięcia. Czasem prowadzi to do samobójstwa, czasem przeradza się w głęboką chorobę psychiczną. To, co uczyniłem, ktoś mógłby wyjaśnić w prymitywny sposób: zemsta na społeczeństwie. Ale to był raczej zbieg złych okoliczności.
Jakich?
Kiedy pracowałem w szkole, było dobrze, byłem lubiany, nikt nie miał do mnie zastrzeżeń. Ale dostałem powołanie do wojska i zawaliło mi się wszystko. W wojsku było źle, czułem, że pętla się zaciska, wisiała nade mną jakaś ostateczność, byłem w zupełnym dołku. I z tego wojska do cywila już nie wyszedłem, tylko do więzienia.
Po wyroku przez kilka miesięcy żył pan w cieniu szubienicy. Bał się pan śmierci?
To nie jest tak, że myśli się o tym cały czas, od rana do wieczora. Czasem taka myśl zaatakuje, wtedy człowiek chce od niej uciec, bo jest jak zmora. W więzieniu są takie chwile, kiedy coś burzy ustalony rozkład dnia. Posiłek się spóźnia albo nagle na korytarzu zapada niespodziewana cisza. I wtedy wraca strach: a może to już po mnie idą? Ten strach narasta, przeradza się w histerię. Boże, już idą, już mnie nie będzie.
Proszę opowiedzieć o tym strachu.
Trudno nazwać rodzaj strachu przed katem. Jest dziwny, powoduje mrowienie, po plecach przechodzą dreszcze. Ten strach jest ostateczny, bo za nim pozostaje już tylko śmierć. To jest chyba strach przed nicością.
Czy kara śmierci nadal powinna obowiązywać?
Nie wiem. Dla odstraszania ona jest dobra, budzi respekt. Ale nie jest humanitarna.
A dożywocie?
Dożywocie na pewno jest karą bardziej dolegliwą.
A gdyby miał pan wybór, jaką karę wybrałby pan dla siebie?
Chyba wybrałbym śmierć. Trudno byłoby mi oswoić się z myślą, że do końca życia mam gnić za kratami. Człowiek wtrącony na wieczność do celi staje się zwierzęciem. Ma zwierzęce odruchy, zwierzęcy instynkt, zachowuje się jak zwierzę.
Zmieniono panu wyrok, dano szansę na życie.
Odczułem ulgę, wiadomo, każdy chce żyć. Mam plan, żeby w dobrym zdrowiu i spokoju doczekać do czasu wyjścia z kryminału. Moje intencje są jak najlepsze, ale obawiam się społeczeństwa, że będzie chciało mnie zaszczuć. Więc zmienię środowisko, miasto i nazwisko. I zacznę wszystko od nowa.
Czy spotkały pana jakieś nieprzyjemności ze strony innych skazanych?
To się zdarzało i może jeszcze się zdarzyć. Ale nie mam powodu do specjalnych narzekań. Wiele osób tutaj sporo o mnie wie. Uważają mnie za nienormalnego. Pokazują, że oni są normalni, a więc lepsi ode mnie. A ja wcale nie mam poczucia, że jestem gorszy, tylko dlatego, że nie jestem do nich podobny.
Za kim i za czym pan tęskni?
Najbardziej za rodzicami. Ale też za miejscami, które kochałem. Takimi jak działka moich rodziców poza miastem. Był tam domek letniskowy, niedaleko woda. Często ta działka śni mi się w nocy.
***
Jaki był krzyk, jakie przerażenie
To było pierwsze spotkanie z zabójcą dzieci. Umówiliśmy się na kolejne, tym razem w obecności kamery, bo kręciliśmy wtedy dokument o zabójcach. Ale kiedy w grudniu 1995 r. przyjechaliśmy z Janem Sosińskim, znanym dokumentalistą, do Strzelec, Trynkiewicz miał akurat zły humor. Powiedział, że sobie nie życzy, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, gdzie miało dojść do nagrania. To według tego samego zastępcy dyrektora strzeleckiego kryminału było typowe dla Trynkiewicza, osobnika chimerycznego, o zmiennych nastrojach. Od tej pory nigdy już nie rozmawiał z żadnym dziennikarzem.
Działka i domek letniskowy rodziców, czyli miejsce, do którego tak tęsknił, miały znaczenie w jego historii. To właśnie tam molestował dwóch nieletnich, za co dostał pierwszy wyrok, bodajże półtora roku więzienia, wydany przez sąd wojskowy (był wtedy na przepustce z jednostki). Matka wyjednała w sądzie zgodę na udzielenie synowi przerwy w karze. Przedstawiła zaświadczenie lekarskie, że wymaga opieki. Podczas tej przerwy Trynkiewicz dokonał serii zbrodni.
Uważam, że wszyscy, którzy dzisiaj mówią, że odsiedział swój wyrok i ma prawo wyjść na wolność, mylą się. Sąd Wojewódzki z Piotrkowie, który w 1989 r. skazał Mariusza Trynkiewicza na cztery wyroki śmierci, uznał w sentencji, że ten człowiek nie może powrócić do społeczeństwa, powinien być z niego na zawsze wyeliminowany, bo czyny, jakie popełnił, na nic innego nie zasługują, a on sam zawsze będzie stanowił zagrożenie dla innych.
Karę zamieniono mu na 25 lat nie dlatego, że zmieniła się kwalifikacja jego zbrodni, ale z powodu, jak nazywa to karnistka prof. Monika Płatek, sztuczki, jaką była uchwalona w listopadzie 1989 r. amnestia. Prawo zadziałało jak automat, stryczek zamieniono mu na 25 lat więzienia, najwyższą wtedy sankcję przewidzianą w Kodeksie. To chyba jedyny przypadek w dziejach światowej kryminalistyki, aby amnestią objęto seryjnego zabójcę dzieci.
Każdy, kto dzisiaj uważa, że przymusowa separacja Mariusza Trynkiewicza w ośrodku psychiatrycznym jest niesprawiedliwa i prawnie nieestetyczna, powinien usłyszeć słowa, jakie przed laty wypowiedziała matka 12-letniego Arturka, jednej z ofiar mordercy: „Nie mogę myśleć, jak się nad naszym dzieckiem, nad tamtymi dziećmi, okrutnie pastwiono. Jaki to musiał być krzyk, jakie przerażenie. Co oni wtedy czuli, o czym myśleli, jacy byli bezradni. A on ich z zimną krwią mordował”.