Marzena ze stacji benzynowej nowego filmu Smarzowskiego jeszcze nie widziała, ale wie, o co chodzi. Robotę wzięła, bo przy nocnych zmianach mogła łączyć pełen etat ze studiami. No i myślała, że w nocy poduczy się do zajęć.
Pierwsza prosta prawda brzmiała: tu się tankuje na okrągło, w dzień paliwo, w nocy piwo. Autorem prostej prawdy był kierownik zmiany, przez którego przemawiała sama mądrość życiowa. Fakt, o czytaniu można było zapomnieć. Tankujący przesuwali się jak na taśmie. Za to socjologię picia Marzena mogłaby już sama wykładać. Przestali ją dziwić dobrze ubrani klienci, wpadający zimą po whiskacza w samych kapciach. Wiedziała, że garści moniaków od pana Zdzisława za puszkę piwa nie trzeba przeliczać, bo będzie co do grosza – a jakby miało nie być, to uczciwie powie.
Połowę klientów stanowili młodzi i anonimowi; nomadzi alkoholowi, których szlak przeciął się w tym akurat miejscu.
Stacje benzynowe przejęły rolę socjalistycznych melin. Sprzedają non stop. Ale alkohol można dziś kupić wszędzie, średnio w mieście – w promieniu 100 m od domu, a w nocy – 200 m. Przez ostatnie ćwierć wieku prawie potroiła się i co roku rośnie liczba punktów sprzedaży. Pod koniec komuny było ich 55 tys., w 2012 r. już 152,5 tys. – jeden na 254 osoby.
Handel idzie, a my bijemy rekordy w piciu. Choć dzisiejsze oficjalne statystyki sprzedaży zaniżają rzeczywiste spożycie do ponad 9 l przeliczeniowego stuprocentowego spirytusu. W praktyce należy dodać kilka litrów z przemytu oraz nielegalnej rodzimej produkcji i sprzedaży – z 13 l spirytusu na głowę nie będziemy już w środku europejskich tabel, ale bliżej wierzchołka. Z badań WHO (Światowej Organizacji Zdrowia) wynika, że Polska ma najwyższe spożycie nielegalnego alkoholu spośród wszystkich państw UE.