Szola to przypominająca metalową klatkę górnicza winda. W kopalni Guido w Zabrzu jedzie ona w dół z prędkością czterech metrów na sekundę, a Ryszard Będkowski, były górnik z 30-letnim stażem, zna każde jej drgnienie, każdy metr drogi. Trudno policzyć, ile razy nią zjeżdżał. Odkąd przeszedł na emeryturę, oprowadza po kopalni turystów.
Zjazd na poziom 320 trwa półtorej minuty. To akurat tyle, by powiedzieć, co gości czeka na dole. Będkowski zapowiedź ma odmierzoną co do sekundy. – Szczęść Boże. Witam w Zabytkowej Kopalni Węgla Kamiennego w Zabrzu – zaczyna, kiedy za turystami zatrzaskują się drzwi windy. 15 sekund później i 60 m niżej informuje, że właśnie zjeżdżają do najgłębiej w Europie położonej trasy turystycznej w kopalni węgla kamiennego. Potem jeszcze kilka zdań o hrabim Guido von Donnersmarcku (pruskim magnacie przemysłowym, który w połowie XIX w. postanowił zainwestować w swój pierwszy szyb na Śląsku) i szola zatrzymuje się ze zgrzytem. Dokładnie w chwili, gdy otwierają się drzwi windy, przewodnik mówi wyćwiczonym, niemal teatralnym głosem: – Oto uchylają się wrota do naszego świata, tajemniczego świata górników. Zapraszam.
Uchylenie wrót wymagało czasu i wytrwałości. Nieczynne kopalnie zawsze zasypywano, więc kiedy górnicy usłyszeli, że Guido ma być dla turystów, kręcili z niedowierzaniem głowami. Kto słyszał, żeby pakować miliony złotych w kopalnię, w której nie ma węgla? Jeszcze nikt na Śląsku nie widział, by ktokolwiek płacił za zjechanie na dół. Zawsze było odwrotnie – płaciło się tym, co zjeżdżali.
Gdy w 2007 r. odremontowana kopalnia przeobraziła się w Zabytkową Kopalnię Węgla Kamiennego Guido, w pierwszym roku odwiedziło ją 17 tys. ludzi. Teraz każdego dnia zjeżdża na dół kilkaset osób, prawie 100 tys. zwiedzających rocznie.
Turysta na przodku
W odkryciu faktu, że może istnieć drugie życie szybów, pomógł rachunek ekonomiczny, który po 1990 r. wymusił zamykanie nierentownych kopalń. W Zabrzu z sześciu została jedna. W Rudzie Śląskiej z jedenastu – cztery. W Bytomiu jedna z jedenastu. W innych śląskich miastach podobnie. Bezrobocie rosło w ekspresowym tempie, karierę robiły biedaszyby i węgiel kradziony wprost z pociągów. Do tego nikomu niepotrzebne hałdy, szyby, nadszybia, wieże górnicze, zapadająca się ziemia, pękające budynki.
Śląsk potrzebował nowej strategii. – Wiedzieliśmy, że w Niemczech, we Francji i Anglii nieczynne obiekty przemysłowe udostępnia się turystom – mówi Małgorzata Mańka-Szulik, prezydent Zabrza. – Znaliśmy Zollverein, nieczynną kopalnię w Zagłębiu Ruhry, która została wpisana na listę światowego dziedzictwa i w której dzieje się więcej niż w niejednym centrum kultury. Przekonaliśmy się, że turystyka poprzemysłowa wzbudza emocje, że dzięki niej można uratować wspaniałe obiekty, architektoniczne perełki, że daje zatrudnienie. Nie wiedzieliśmy tylko, czy przyjmie się u nas.
Przyjęło się, stąd kolejne zaskoczenie. – W Polsce wciąż pokutuje obraz Śląska czarnego, zadymionego – mówi Dariusz Walerjański, historyk, kierownik Międzynarodowego Centrum Dokumentacji i Badań nad Dziedzictwem Przemysłowym dla Turystyki, które powstało w Zabrzu na wniosek Światowej Organizacji Turystyki. – Ludzie myślą, że jak przyjadą na Śląsk, to się pobrudzą, pokleją, więc wolą Bałtyk albo Mazury. Ale gdy już przyjadą – widzą, że jest inaczej, niż sobie wyobrażali.
Do Guido wędrują całe rodziny, bo na poziom 170 można zjechać nawet z małymi dziećmi, obejrzeć ponadstuletnie stajnie. 150 m niżej turyści w hełmach górniczych, z pochłaniaczami i górniczymi lampami chodzą po chodnikach wydrążonych na przełomie XIX i XX w. Schodzą w głąb wyrobiska, dowiadują się, co to jest przodek, spąg, strop i ociosy.
Ale Guido to również sala koncertowa, kino i teatr, wszystko 320 m pod ziemią. Muzyka i spektakle grane są w starej Komorze Badawczej nr 8. W dawnym Warsztacie Mechanicznym, który mieści się w komorze wykutej w litej skale piaskowej, można zorganizować konferencję, szkolenie biznesowe albo imprezę integracyjną. W Komorze Kompresorów jest sala bankietowa, a w Hali Pomp pub, który reklamuje się jako „najgłębiej położone miejsce do kameralnych spotkań w tej części świata, mające zadatki na najbardziej kultowy pub na Śląsku”.
W kopalni ludzie biorą śluby i wyprawiają wesela. Niedawno grupa japońskich biznesmenów zjechała pod ziemię, by porozmawiać o interesach przy sushi i sake. Twierdzą, że było ekscytująco.
Jazz w familoku
Kiedy Ryszard Będkowski zaczynał kopać węgiel w Pstrowskim, wszystko było inaczej. Górnicy – od werbusa, przez ślepera, hajera i sztygara – razem pracowali, razem po szychcie szli przepłukać piwem gardło i wszyscy mieszkali w familokach. Hodowali modrą kapustę w małych ogródkach, bujali gołębie i karmili króliki. Razem się cieszyli i razem martwili.
Osiedla budowane dla górników były zaprojektowane tak, by rodziny miały wszystko, czego potrzebują: ogród, lekarza, przedszkole, pralnię, magiel. Z zabrzańskiego osiedla Ballestrema, wybudowanego przed pierwszą wojną światową, do kopalni prowadziły ścieżki rowerowe. Giszowiec i Nikiszowiec w Katowicach to niemal samodzielne miasteczka; zachwycają architekturą i niepowtarzalną atmosferą.
Będkowski pamięta, że był czas, gdy górnicy zaczęli się wstydzić familoków. Patrzyli na rosnące wokół osiedla z wielkiej płyty i też chcieli mieć łazienkę i toaletę w mieszkaniu, a nie na półpiętrze, jedną dla wszystkich. Kto mógł, wyprowadzał się, o familokach zapominał.
W Rudzie Śląskiej, najbardziej górniczej gminie w Polsce, opuszczonymi przez górników domami przy ul. Kubiny przez lata nikt się nie interesował. Czas zrobił swoje, wydawało się, że zdewastowanych budynków żadna siła nie uratuje. – Osiedle Ficinus to najstarsza kolonia patronacka na Górnym Śląsku – mówi Marta Lip z Biura Miejskiego Konserwatora Zabytków w Rudzie Śląskiej. – Wyjątkowe elewacje z piaskowca, budynki z przybudówkami, przy każdym komórki na kozy i świnie. Dobrze, że udało się je ocalić.
Miasto sprzedało familoki za symboliczną kwotę. W zamian za to nowi właściciele musieli się zobowiązać, że zrewitalizują je zgodnie z zaleceniem konserwatora zabytków, a w odnowionych budynkach powstaną kawiarnie, restauracje, puby. Ficinus miał tętnić życiem, stać się sercem Rudy Śląskiej. I przyciągać do miasta turystów. – Dwa i pół roku ciężkiej pracy, dzień po dniu. Samo czyszczenie 140-letniego kamienia, z którego zbudowano dom, zajęło kilka miesięcy – mówi Krzysztof Siudy, inżynier górnictwa i geologii z wykształcenia, budowlaniec z zamiłowania. Od siedmiu lat w odrestaurowanym przez siebie budynku prowadzi restaurację Stary Dom.
Obok jest inna – Kuźnia Smaku. Naprzeciwko Jazz Cafe, gdzie można posłuchać muzyki na żywo, dalej kwiaciarnia, pub, apteka, sklepy. Familoki Ficinusa stały się jedną z atrakcji Szlaku Zabytków Techniki – turystycznej trasy samochodowej, łączącej 36 postindustrialnych obiektów w województwie śląskim. Obok Giszowca i Nikiszowca, kopalni Guido, kopalni srebra w Tarnowskich Górach, tyskiego Browarium, zabytkowych szybów, wież wyciągowych i muzeów.
Raz w roku poprzemysłowe zabytki Śląska mają święto – Industriadę. Pierwsza przyciągnęła na szlak 29 tys. ludzi, druga – 50 tys. Tegoroczna, trzecia, 75 tys., ale organizatorzy są przekonani, że w następnych latach będzie ich więcej. Wystarczy spojrzeć na wspomniane Zollverein. Decyzja o zamknięciu kopalni zapadła tam w 1986 r., a dziś w kopalnianych budynkach i na terenach wokół niej funkcjonują muzea, galerie sztuki, biura architektoniczne, parki naukowe i studia graficzne. Organizowane są festiwale, koncerty i wystawy. Każdego roku miasto odwiedza ponad pół miliona osób.
W porównaniu z Niemcami Śląsk dopiero raczkuje. Ale szybko się uczy.
Golf na hałdzie
W Sosnowcu nieczynną wieżę górniczą zamieniono w ściankę wspinaczkową. W Siemianowicach Śląskich odremontowano zachowany fragment kopalni Michał i w budynku maszynowni powstał Park Tradycji – połączenie centrum konferencyjnego z centrum kultury i muzeum. W Rudzie Śląskiej po Ficinusie przyszła kolej na wielki piec huty Pokój – jeden z trzech zachowanych w Polsce, jedyny wpisany na listę zabytków. W Zollverein podobna konstrukcja posłużyła do zbudowania zjeżdżalni.
W Rydułtowach ogromną hałdę pokopalnianych odpadów, najwyższą w Europie górę kamieni i resztek węgla, nazwano Szarlota. Jej imię, ułożone z 2,5-metrowych, podświetlanych w nocy liter, widać z daleka. Takie rydułtowskie Hollywood. Ludzie przyjeżdżają zobaczyć Szarlotę, a na pamiątkę kupują kawałek kamienia lub węgla, zatopiony w glicerynowym mydełku.
Można też z większym rozmachem. Po bytomskiej kopalni Szombierki, zlikwidowanej w 2003 r., pozostały dwa szyby, dwa oczka wodne, jeden staw i rozległe hałdy. W sumie ponad 90 hektarów. Na tych terenach powstają dziś Srebrne Stawy – docelowo 76 domów wkomponowanych w 25-hektarowe pole golfowe. Szyb Krystyna – przez internautów i widzów śląskiej telewizji Silesia uznany za jeden z siedmiu cudów architektury Śląska – przeobrazi się w największe w Polsce centrum sportów ekstremalnych. – Jeszcze nie tak dawno to miejsce należało do drobnych pijaczków – mówi Halina Bieda, prezes zarządu Armada Development SA, firmy realizującej projekt. – Teraz przywracamy je miastu.
To ważne, zwłaszcza w Bytomiu, który bardziej niż inne śląskie miasta cierpi z powodu szkód górniczych. – Robimy to nie tylko po to, by przyciągnąć turystów. To również budowanie lokalnej tożsamości, dumy z tego, co robili nasi ojcowie, z naszego dziedzictwa – przekonuje Renata Młynarczuk, naczelnik wydziału promocji miasta w Rudzie Śląskiej.
Śląsk po zmianie
W jednym z wywiadów Kazimierz Kutz żalił się, że tamtego Śląska już nie ma: „Kopalnia jawiła się metaforycznie jako miejsce, do którego mężczyźni wyprawiają się, żeby zdobyć pożywienie, a kobiety z dziećmi czekają na nich w domu. Kilkanaście lat temu, na skutek reguł ekonomicznych i kapitalizmu, zamknięto kilkadziesiąt kopalń. Rozbito całkowicie tę starą strukturę, to tradycyjne miejsce pracy. Tego Śląska już nie ma. Nie było go też, kiedy robiłem ten film [„Perła w koronie”], ale ta kultura ciągle trwała, bo wszyscy nadal pracowali w kopalniach, podobnie się zachowywali, sąsiedzkie relacje były utrwalane przez wieki. A teraz wszystko się rozpieprzyło”.
Rafał Wieczorek, lat 26, górnik z kopalni w Rydułtowach, od dwóch lat pracuje na przodku. Na dole łuska pestki słonecznika i sznupie tabakę. Po szychcie idzie z brygadą przepłukać gardło piwem. Poza tym mieszka w nowiutkim bloku, w nowocześnie urządzonym mieszkaniu, którego nigdy nie zamieniłby na familok. Nie buja gołębi i nie hoduje królików. Lubi kino, chodzi na siłownię, gra w piłkę i w FIFA na x-boksie. I nie ma poczucia, że coś się rozpieprzyło. Użyłby raczej słowa zmiana.
I dlatego nie ma nic przeciwko temu, że od dwóch lat Zabrze remontuje Główną Kluczową Sztolnię Dziedziczną – wcale nie na potrzeby górnictwa. Służący do odwadniania wyrobisk i spławiania urobku kanał miał w czasach świetności ponad 14 km długości i był najdłuższą tego typu budowlą hydrotechniczną w Europie. Po wojnie zasypany, teraz wraca do łask. W przyszłym roku 4-kilometrowy odcinek sztolni zostanie udostępniony turystom. Remont kosztował 70 mln zł, z czego ponad połowa to dotacja z Unii Europejskiej. Zabrze liczy, że to będzie europejski hit, który ściągnie do miasta 250 tys. turystów rocznie.