Gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje...
Czym jest Warszawa? Odpowiedź podpowiada Jacek Dukaj, znakomity współczesny pisarz: „kiedy jestem w Krakowie, wiem, że jestem w Krakowie, kiedy jestem we Wrocławiu, wiem, że jestem we Wrocławiu, a kiedy jestem w Warszawie – wiem, że jestem w mieście”.
Tak, Warszawa to jedyne w Polsce miasto – ułomne, rozlazłe, chaotyczne – lecz wplecione w globalną sieć metropolii. Czy takie miasto można lubić? Znów warto zapytać gościa.
Nitzan Reisner urodziła się w Nowym Jorku, od wielu lat mieszka w Warszawie i prowadzi blog na blogowisku „Spotted by locals”: „Warszawa nie jest miastem, które wywoływałoby miłość od pierwszego wejrzenia. To nie Paryż czy Londyn. Zacznij poznawać ją, spaceruj, poznawaj ludzi, znajdź uroczą kafejkę, fajną księgarnię, ulubioną ulicę i BAM! To miłość. Kocham Warszawę, ponieważ jest inna. Ponieważ jest niezwykła. Ponieważ jest zaskakująca. Ponieważ Warszawa się nie poddaje i nie odpuści! Ponieważ ma tak wielki potencjał! Wreszcie – ponieważ jest domem”.
Reisner zdołała nieźle wyrazić ważną cechę warszawskości: nieustanny wysiłek mieszkańców, w większości warszawiaków z pierwszego lub drugiego pokolenia, aby to miasto udomowić. Warszawa, nawet symbolicznie, w swej globalnej nazwie War-saw, ma wpisaną wojnę. Trudno znaleźć europejską stolicę, może poza Berlinem, która przestała istnieć i musiała niemal całkowicie odtworzyć się z ruin. To miasto zostało fizycznie odcięte od swojej przeszłości. Historyczne warstwy Warszawy – stolicy Rzeczpospolitej Obojga Narodów, Królestwa Kongresowego, Priwislanskiego Kraju, II Rzeczpospolitej – przetrwały tylko w nielicznych ostańcach architektury, nazewnictwa i urbanistyki. Tamtych miast już nie ma; są, dzięki bezprzykładnemu wysiłkowi odbudowy, ledwie cytaty z kilkusetletniej materialnej historii Warszawy. Ale i one się udomowiły: czy komuś z warszawiaków przeszkadza, że Stare Miasto liczy naprawdę kilkadziesiąt lat, a zamki – Królewski i Ujazdowski – są jeszcze młodsze?
Także mieszkańcy tego miasta są głównie przybyszami i przesiedleńcami; zerwana została ciągłość pokoleń stołecznego mieszczaństwa, dzielnic żydowskich, proletariatu, knajackich przedmieść. Tak jak prawie nie ma tu autentycznej starej zabudowy, tak prawie nie ma też starych warszawskich rodzin. Ale przybysze szybko ukorzenili się w nowym mieście, udomowili się, dziś są jedynymi prawdziwymi warszawiakami. To taka składankowa tożsamość: jakieś resztki przedwojennej, zapożyczonej tradycji, mit i legenda Powstania Warszawskiego, współczesna duma ze stołeczności, lokalne przywiązanie do swojego kawałka miasta, mapy ulubionych miejsc. Wystarczy jako identyfikacja.
Ale stolica wciąż szuka swojego miejsca wśród metropolii unijnej Europy. Minione ćwierćwiecze odmieniło miasto na lepsze. Po dekadach stagnacji i upychania w warszawskiej przestrzeni („gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje”) kolejnych blokowisk, powstały setki nowych, często atrakcyjnych architektonicznie budynków, jest wreszcie metro, są nowe mosty, kawałki obwodnic, ścieżki rowerowe. Ale to wciąż też cytaty, tym razem z zachodnich dojrzałych aglomeracji.
Warszawa rozwija się wyspowo, pod działaniem różnych, często kolizyjnych, sił. W mieście nasila się walka o miejsca i walka miejsc. Czyje jest miasto: pieszych, rowerzystów czy automobilistów? Klasy średniej, hipsterów czy emerytów? Deweloperów, mieszkańców, polityków? Spory mobilizują coraz więcej ludzi. Wreszcie. To miasto powstawało poza wolą mieszkańców, na ogół bez pytania ich o zdanie. Teraz jest jakaś szansa, że po latach wzajemnej obcości Warszawa spotka się z warszawiakami.
Stadion Legii nie uchodzi za miejsce jakichś wyrafinowanych przekazów, ale warto chociaż raz posłuchać, jak dziesiątki tysięcy ludzi śpiewają jednym głosem, cóż że fałszując, „Sen o Warszawie” Niemena: „Mam, tak samo jak ty, miasto moje, a w nim...”. Tak, to sponiewierane przez historię miasto zostało już chyba udomowione.
***
Usytuowanie stolica ma niezłe. Do granic północnych (morze) i południowych (góry) w linii prostej jest mniej więcej tyle samo – około 300 km. Gorzej z drugą osią. Do granicy wschodniej jest tylko 150 km, ale do zachodniej – już 440. W ten sposób, nie ruszając się z miejsca, zmieniła Warszawa po drugiej wojnie światowej geograficzny status z miasta „bardziej na zachodzie” na miasto „bardziej na wschodzie”, choć nadal w centrum. Pod tym względem na pewno lepiej nadaje się na stolicę niż Kraków czy Gniezno.
Niestety, niezłe położenie zawsze słabo przekładało się na skomunikowanie z resztą kraju. Po drogowej trasie szybkiego ruchu na Śląsk i Centralnej Magistrali Kolejowej (Śląsk + Kraków), zbudowanych jeszcze za Gierka, dopiero niedawno autostrada A2 spięła stolicę z europejską siecią dróg. Nadal jednak wleczemy się (wszystko jedno czy samochodem, czy pociągiem) na trasach do Wrocławia, Gdańska, Rzeszowa, o Szczecinie nie wspominając. Tzw. Ziemie Odzyskane po wielu dekadach słabo połączyły się z centrum Polski. Pozostaje jeszcze samolot. Lotnisko Okęcie to prawdziwa europejska perełka; żadna stolica nie przyjmuje samolotów tak blisko centrum miasta, choć niektóre potrafią dużo sprawniej do tego centrum przewozić. U nas kolejka SKM pokonuje trasę 10 km w 25 min, zaś w Mediolanie tylko kwadrans dłużej trwa pokonanie 50 km. W Wiedniu pociąg CAT dystans 16 km przejeżdża w 15 minut.
Do tego, że wszędzie jest daleko i powoli, warszawiacy wiedzą również na co dzień, rano i po południu. Wszystkiemu winna suburbanizacja. Oglądane z lotu ptaka miasto rozlewa się w sposób mało kontrolowany, zwłaszcza wzdłuż linii Wisły, a czyni to tym łatwiej, że na drodze stoi mu niewiele naturalnych przeszkód. Nie ma wokół jezior, gór, morza. Jest co najwyżej kilka kompleksów leśnych, które metropolia powoli podgryza. Zapuszcza się coraz dalej i dalej, anektując podwarszawskie wsie, pola, łąki. Gęstość zaludnienia w stolicy, wynosząca 3300 osób na km kw., wydaje się spora. Wszak dla innych dużych miast (Łódź, Kraków, Wrocław, Poznań) ów wskaźnik wynosi około 2000–2500. Ale już w porównaniu z innymi wielkimi ośrodkami Europy Warszawa okazuje się metropolią wyjątkowo rozlazłą. W ścisłym Paryżu mieszka 21 tys. osób na km kw., w Atenach – 16,8 tys., w Moskwie – 10,6 tys., a w Bukareszcie – 8,5 tys.
Sama suburbanizacja nie jest jeszcze tragedią, szczególnie jeśli na przedmieścia lub tereny podmiejskie za tzw. mieszkaniówką podąża infrastruktura: przedszkola, szkoły, domy kultury, kina, przychodnie i szpitale, sensowna komunikacja miejska (najlepiej metro lub szybka kolej dojazdowa), szerokie drogi, a przede wszystkim miejsca pracy. U nas nie podąża nic z wyjątkiem handlu i drobnych usług.
Wieczny korek
W rezultacie warszawiacy przemieszczają się na coraz dalsze peryferie wyłącznie w celu przenocowania, a wszystkie inne potrzeby załatwiają w centrum miasta i jego granicach sprzed kilkudziesięciu lat. W statystykach miejskiej komunikacji wygląda to może i nie najgorzej. W każdym razie liczby robią wrażenie: 264 linie autobusowe (trasy o łącznej długości 2600 km), 26 linii tramwajowych (250 km torów), jedna linia metra i druga dość zaawansowana. W praktyce bywa już różnie. Druga linia metra pozostanie mało efektywna przez wiele jeszcze lat. Tramwaje – bez wystarczających przywilejów, które pozwoliłyby wykorzystać ich potencjał. Autobusy, mimo przyrastających buspasów, ciągle jeszcze zbyt często tkwiące w korkach. I bardzo słabo wykorzystana sieć kolejowa, która miałaby szansę stać się fantastycznym naziemnym uzupełnieniem metra.
Podróżowanie własnym samochodem wcale nie ułatwia zadania, a odległości trzeba liczyć nie kilometrami, ale czasem spędzonym na dojazdach. Nowe trasy przelotowe, ulice czy mosty tylko w niewielkim stopniu są w stanie sprostać dobowemu czy tygodniowemu ruchowi tych, którzy przyjeżdżają do pracy i wracają do domów.
Komunikacja to pięta achillesowa stolicy, a ów stan potwierdzają rozliczne analizy i badania. Zestawienie European Congestion Index w bardzo ciekawy sposób porównuje natężenie ruchu we wszystkich europejskich stolicach oraz ośrodkach powyżej 800 tys. mieszkańców (łącznie 59 miast). Autorzy obliczyli, o ile przeciętnie dłużej jeździ się przez miasto w stosunku do czasu, który spędzilibyśmy na płynnym przejeździe. Słowem, ile stoimy w korkach? I w tym zestawieniu Warszawa zajmuje mało chlubne trzecie miejsce od końca.
W Warszawie czas podróżowania samochodem wydłuża się średnio o 42 proc. (w godzinach porannego i popołudniowego szczytu nawet o 84–88 proc.). Więcej powodów do frustracji mają tylko mieszkańcy Moskwy (66 proc., a w godzinach szczytu – o 138 proc.!) oraz Stambułu (55 proc.). W tej niechlubnej statystyce wyprzedzamy nawet tak kojarzące się z korkami miasta, jak Paryż (33 proc.) i Rzym (32 proc.). O luksusie mieszkańców Madrytu, którym korki i samochodowy tłok wydłużają czas przejazdu tylko o 14 proc., możemy jedynie pomarzyć. Szczególnie uporczywe okazują się w Warszawie korki w piątkowe popołudnia i poniedziałkowe poranki. Wówczas – statystycznie rzecz biorąc – trasa, którą teoretycznie można by przejechać w pół godziny, zajmuje godzinę i 9 minut!
Przyczyn komunikacyjnego zawału jest wiele i w większości są oczywiste: szczątkowa sieć metra, ograniczony system zintegrowanego zarządzania ruchem (obejmuje tylko 30 z 700 miejskich sygnalizacji świetlnych), brak kompletnego systemu obwodnic miejskich, nieliczne trasy szybkiego ruchu, niewystarczające uprzywilejowanie komunikacji miejskiej wobec prywatnych samochodów, słaba sieć ścieżek rowerowych czy wspomniana już niewielka gęstość zaludnienia wymuszająca na warszawiakach długie dojazdy.
Warto jednak zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt: dość rzadką sieć ulic, sprawiającą, że na tych pozostałych musi się zmieścić więcej samochodów. W stolicy na 10 tys. mieszkańców przypada 5,8 km dróg i jest to znowu jeden z najnędzniejszych wskaźników w Europie. Porównajmy: w Wiedniu jest to 7,6 km, w Madrycie – 10,7 km, w Budapeszcie – 12,3 km, w Monachium – 13,8 km, a w Kopenhadze aż 23,6 km. Swoje dokłada kolej, której tory tną miasto na przestrzał w kilku miejscach (kolejny ewenement w skali europejskiej). W efekcie z północnej części stolicy (Żoliborz, Bielany) przedostać się można do centrum miasta jedynie czterema szlakami drogowymi, kolejne tory sprawiają zaś, że w jednym z najruchliwszych miejsc stolicy na blisko 10-km odcinku Alei Jerozolimskich (pomiędzy Towarową a obwodnicą Warszawy) są tylko dwa przejazdy łączące obie części miasta (Prymasa Tysiąclecia i Dźwigowa).
Utrwalona dekonstrukcja
Obserwatora rozwoju Warszawy uderza bezsilność w kontrolowaniu rozszerzania się aglomeracji, zaskakuje też bezradność w rewitalizacji przeróżnych miejsc, po których dziś hula jeno wiatr, gdzie walają się śmieci i rosną chwasty. Nie poradzono sobie z wieloma terenami poprzemysłowymi, począwszy od tak wielkich jak Ursus czy Żerań, a skończywszy na niewielkich upadłych zakładach pracy i fabryczkach rozsianych równomiernie po mieście.
Szokują ogromne, pozostawione odłogiem tereny należące do PKP oraz do sportowych klubów. Do tego dochodzą nieustanne dyskusje (od nich się zaczyna, ale i na nich kończy) o tym, co zrobić z Portem Praskim, jak zagospodarować plac Piłsudskiego czy tzw. serek bielański.
No i oczywiście przestrzeń najbardziej reprezentacyjna, czyli tereny wokół Pałacu Kultury i Nauki. Pałac z otaczającym go placem Defilad, nad którym ciąży dekret Bieruta (niesławny akt prawny z 1945 r., którego mocą miasto przejęło we władanie nieruchomości znajdujące się w przedwojennych granicach metropolii), odebrał Warszawie centrum miasta.
Listę urbanistycznych nieszczęść, sprawiających, że mieszkańcy stolicy nie mają łatwego życia, można rzecz jasna wydłużać. Choćby o niespotykaną nigdzie indziej w Polsce i w Europie liczbę osiedli grodzonych, szatkujących miasto, paraliżujących połączenia pomiędzy ulicami, a nawet dzielnicami. O beztroskie obłożenie licznych miejskich tras szpetnymi, wysokimi ekranami akustycznymi. O bezsilność, a nawet obojętność władz miasta wobec zalewu reklamowych banerów. Za większość tych urbanistyczno-estetycznych klęsk winę ponoszą kolejne ekipy z ratusza. Co ciekawe, na międzynarodowych targach nieruchomości Warszawa reklamuje się jako miasto pustych przestrzeni. Czyżby z nadzieją, że inni załatwią za warszawiaków to, czego sami nie potrafią?
A przecież należy pamiętać, że wszystkie te błędy i zaniechania popełniane są w mieście szczególnie poszarpanym przez historię, dodatkowo przyczyniając się do i tak już istniejącego poczucia chaosu. Prof. Maria Leśniakowska wskazuje na pięć czasowych sekwencji, które w XX w. zadecydowały o dzisiejszym urbanistycznym, architektonicznym i estetycznym kształcie stolicy. Były to w kolejności okresy: rosyjskiego zaboru, rozkwitu niepodległości międzywojnia, zniszczeń drugiej wojny światowej, odbudowy w duchu miasta socjalistycznego i miasta tworzonego zgodnie z regułami wolnorynkowymi. Pisze: „Jej [Warszawy] organizm rozrósł się w zlepek niepowiązanych ze sobą dzielnic, megaosiedli i nowych suburbiów, beztrosko rozsianych po obu stronach Wisły”.
Listę tę rozszerzyć można jeszcze o inne osobliwości, jak choćby o regularne symulowanie historii i tworzenie budowlanych atrap przeszłości lub o upartą gigantomanię, owocującą Pałacem Kultury i Nauki, tunelem wzdłuż rzeki czy zrzuconą w środek miasta bryłą Stadionu Narodowego. Proszę się przyjrzeć skrzyżowaniu Wisłostrady z trasą mostu Skłodowskiej-Curie. Wygląda tak, jakby łączyły się tu ze sobą co najmniej cztery wielkie kontynentalne autostrady – sen niespełnionego architekta.
Ale ów przestrzenny bigos czasami okazuje się... walorem. W książce „Chwała miasta”, poświęconej zagadnieniom związanym z wizerunkiem stolicy, przywoływana jest opinia niemieckiego socjologa Ulricha Becka, który zachwycił się Warszawą, dostrzegając w niej wzorcową „ponowoczesną mozaikę”. Podobną optykę proponuje filozof i psychoterapeuta Andrzej Leder w intrygującym eseju „Psychoanaliza przestrzeni miejskiej”.
Najpierw zauważa, że stolica to „miasto niespójne o estetyce campu, jak współczesny świat”. I sugeruje: „Jeżeli wszyscy pogrążają się w tym szaleństwie, to może, paradoksalnie, Warszawa jest najbardziej współczesnym z europejskich miast? (…) Jest dekonstrukcją utrwaloną w przestrzeni. Figurą powszechnego dzisiaj pomieszania brzydoty i piękna, które właśnie tutaj uzyskało swoją najwyższą emanację”. I kto by pomyślał, że w kwestii wyglądu Warszawy ostatni mogą nagle okazać się pierwszymi? Chaos jako powód do dumy? Odważnie i niestandardowo.
Ale w rozlazłej Warszawie znaleźć można coś, co może nie przydaje jej wielkomiejskiego sznytu, ale niewątpliwie stanowi ogromny atut. To zieleń. Tuż za granicami miasta leży duży park narodowy (Kampinos) i jest to chyba jedyny tego typu przypadek w Europie. Ale i w granicach Warszawy znajduje się około 200 km kw. terenów zielonych, co stanowi blisko 40 proc. powierzchni miasta – wskaźnik, o którym inne stolice mogą tylko marzyć. Różna to zieleń. Aż 17 kompleksów leśnych, z których największy Las Kabacki liczy 902 ha. Następnie 76 parków i ogrodów, 160 skwerów i zieleńców, niezliczona ilość trawników, zieleni sadzonej wzdłuż ulic, a nawet pola orne i łąki. Są i rezerwaty (12) oraz parki krajobrazowe. Źle pozszywaną urbanistycznie stolicę wprawdzie dodatkowo dezintegrują, ale stanowią przynajmniej wytchnienie dla oczu.
Domy budowane, myślane i kombinowane
Bilbao było przeciętnym, a nawet nieciekawym portowym miastem, dopóki Frank Gehry nie postawił w nim szalonej bryły Muzeum Guggenheima. Dziś „efekt Bilbao” to już powszechnie przyjęty w architekturze i socjologii termin, oznaczający wzrost rangi miasta poprzez budowle, choć przecież prapoczątki zjawiska znaleźć można w odległej historii (od katedr średniowiecznych po wieżę Eiffla). W stawianiu ikonicznych budynków rozkochali się dziś wszyscy (państwa arabskie, Chiny i cały Daleki Wschód, ale i Londyn). Może więc należy spojrzeć na stolicę pod tym właśnie kątem?
Istnieją oczywiście w Warszawie budowle historyczne. Niezbyt ich wiele i na wyraziste ikony nie za bardzo się nadają. Dla Polaków mają moc symboliczno-emocjonalną, ale na zewnątrz już bledną. Kameralny pomnik Syrenki lub Pałac na Wodzie? Historyczny rezerwat Stare Miasto? Wilanów, który znajduje się wprawdzie w granicach administracyjnych miasta, ale na jego obrzeżach? Doprawdy trudno się tu przebić przez ofertę takich miast jak Praga, Petersburg, Budapeszt, o Berlinie, Wiedniu czy Paryżu nawet nie wspominając.
Może zatem coś z czasów powojennych? Ma stolica ciekawą architekturę modernistyczną (np. dworce), ale to propozycja raczej dla zaawansowanych miłośników architektury. No i jest oczywiście Pałac Kultury i Nauki, widoczny z daleka, ustawiony w samym centrum, idealny na ikonę. Tyle że wstydliwy zarówno ze względu na historię powstania oraz konteksty ideologiczne, jak też walory estetyczne. Trudno być ikoną wbrew woli mieszkańców. Niestety, ostatnie dwie dekady także nie dostarczyły dobrego kandydata na ikonę miasta. Biblioteka Uniwersytecka, Stadion Narodowy, nawet Żagiel Libeskinda – to realizacje wyraziste, o których wiele się dyskutowało, ale niespełniające warunków na status symbolu miasta.
W książce „Lukier i mięso” Jarosław Trybuś zasugerował, że wszystko, co się buduje, przynależy do jednej z dwu kategorii: architektury budowanej lub myślanej. Ta pierwsza to jakby wyjęte z katalogu gotowych projektów „brzuchate” biurowce, podszyte postmodernistyczną obietnicą luksusu osiedla mieszkaniowe, banalne hotele i centra handlowe. Liczba wysokościowców (40 budynków powyżej 65 m) sytuuje nas w czołówce europejskiej. Ale proszę wskazać wśród nich naprawdę wybitne projekty? Architektury myślanej jest niewiele, a jej najlepszymi przykładami są: siedziba Agory, dom handlowy Vitkac, Muzeum Historii Żydów Polskich czy 19 Dzielnica.
Dla Warszawy należałoby chyba jednak wymyślić kategorię trzecią: architektury kombinowanej (lub przekombinowanej), ujawniającej naiwną wizję metropolii jako miejsca dla realizacji wyróżniających się z otoczenia za wszelką cenę. Takich jak Złote Tarasy, siedziba TVP, wieżowiec American Express (d. Daewoo).
Dlaczego, mimo prób sadzenia się na metropolitalność, tak trudno w Warszawie o ikony? Bo w gruncie rzeczy stolica jest miastem bloków oraz osiedli i to one stanowią jej ewidentny, choć wstydliwie lekceważony znak firmowy. Ba, w stolicy nawet biurowce buduje się najczęściej w formie osiedli, czego najlepszym przykładem jest zagospodarowanie Służewca Przemysłowego. Podobnie jest z budownictwem jednorodzinnym. Klasyczne pierzeje ulic są raczej wyjątkiem niż regułą.
To właśnie osiedlowa struktura przestrzenna, a nie zwarta miejska zabudowa, organizuje życie większości warszawiaków. Między mniej lub bardziej regularnie ustawionymi blokami mają sklepy, szkoły, punkty usługowe i przychodnie zdrowia. Co ciekawe, mieszkańcy stolicy w identyfikacji przestrzennej częściej posługują się nazwami megaosiedli niż dzielnic. „Mieszkam na Tarchominie, Wawrzyszewie, Stegnach”, a nie „na Pradze czy Ochocie”. I z perspektywy mieszkaniowych osiedli można też wiarygodnie opowiadać najnowszą historię miasta i jego rozwoju. Od przedwojennego spółdzielczego Żoliborza Centralnego, przez socrealistyczny Muranów, eksperymentalne Sady Żoliborskie, klasyczną wielkopłytową i wielopiętrową sypialnię Targówka, pełen ambicji w gierkowskim stylu Ursynów, po postnowoczesną Marinę Mokotów i próbę powrotu do starych, dobrych wzorów w 19 Dzielnicy. I z takimi perełkami jak malutkie osiedle przy ul. Hozjusza, będące zapewne pierwszym grodzonym osiedlem nowej generacji i pierwszym, które agresywnie zaanektowało tereny zielone. Nie łudźmy się, stolicy w parysko-haussmannowskim stylu nie doczekamy się nigdy.
Trzecie miejsca
Wybitny amerykański socjolog miasta Ray Oldenburg wprowadził kiedyś termin „trzecich miejsc”. Po „pierwszych” (dom) i „drugich” (praca) to te punkty w mieście, w których odpoczywamy, spotykamy się z innymi dla przyjemności, relaksujemy. A więc parki, skwery, ale też kawiarnie czy restauracje. Nie ulega wątpliwości, że ich rola we współczesnych miastach ciągle rośnie proporcjonalnie do tego, jak bogacą się mieszkańcy i przybywa im wolnego czasu. Stolica jest, jak na krajowe standardy, miastem bogatym, ale dość średnio radzącym sobie z „trzecimi miejscami”. Może z wyjątkiem knajp, których regularnie przybywa.
Najbardziej naturalnymi punktami przestrzeni publicznej miast, które przyciągały i przyciągają ludzi, są rynki i centralne place. Stolica ma pecha. Jej rynek nie dość, że trudno dostępny, leżący na uboczu głównych osi komunikacyjnych miasta, to na domiar złego poddany został totalnej folklorystycznej obróbce, może i przyciągającej turystów, ale dla mieszkańców niestanowiącej żadnego magnesu. Warszawiacy mogą tylko patrzeć z zazdrością na społeczną żywotność podobnych miejsc we Wrocławiu, Poznaniu, Krakowie czy w Toruniu. Z kolei największy, centralnie położony plac miasta, czyli plac Defilad, od lat dotknięty klątwą stagnacji, nie jest w stanie w najmniejszym stopniu przejąć roli miejskiej agory. Udało się to tylko na kilka tygodni i w dość populistycznym stylu – gdy zorganizowano tu Strefę Kibica podczas Euro 2012.
Na domiar złego, z różnych zresztą przyczyn, wyraźnie utraciły na znaczeniu przestrzenie publiczne, które w minionych dziesięcioleciach przyciągały mieszkańców stolicy, takie ulice jak Nowy Świat, Chmielna, przeżywająca powolną degradację Marszałkowska czy Aleje Jerozolimskie. Nawet ciekawie odnowione Krakowskie Przedmieście nie przyjęło się do końca jako „trzecie miejsce”. Plany zakładają, że po generalnym wyremontowaniu ulicy Świętokrzyskiej powstanie w stolicy kwartał miasta o mocno ograniczonym ruchu samochodowym, poprzez metro dobrze skomunikowany z resztą miasta i bogaty w atrakcje, który będzie zachęcał do spędzania w nim wolnego czasu. Wyznaczać go mają – od północy Stare Miasto, od południa – Aleje Jerozolimskie, od wschodu – Wisła, zaś od zachodu – ul. Marszałkowska. Czy to się przyjmie? Zobaczymy.
Nie ukształtowały się także – tak typowe dla większości dużych europejskich miast – dzielnicowe miejsca spotkań. Nie ma lokalnych ryneczków, nie ma placów, które by zachęcały do niespiesznych odwiedzin. Ich miejsca zajmują skwapliwie centra handlowe. To żadna nowość, tak dzieje się w całym kraju. Specyfiką stolicy jest to, że stworzyły one regularną sieć, stając się zastępczymi centrami-agorami dla poszczególnych dzielnic.
Podejmowane przez władze miasta próby kreowania przestrzeni publicznej zazwyczaj się nie udawały. Nieźle pomyślany plac Grzybowski nie kusi jednak tak, jak za czasów, gdy działał tu „Dotleniacz” Joanny Rajkowskiej. Fontanny przy Wisłostradzie przyciągają latem wielu mieszkańców, ale wielkość zainwestowanych w nie środków jest nieproporcjonalna do uzyskanych efektów społecznych.
Co nieco na rzecz „trzecich miejsc” robią władze poszczególnych dzielnic, ale najbardziej aktywnie zdają się ich poszukiwać i kreować je sami mieszkańcy stolicy. Hipsterzy lansują coraz to nowe regiony kawiarniano-klubowe, mieszkańcy anektują wszelkie tereny zielone, emeryci trwają w zaskakująco korzystnie położonych ogródkach działkowych. Wydaje się, że projektem, który jest w stanie najlepiej zjednoczyć mieszkańców i władze stolicy, jest Wisła. Warszawiacy odkryli rzekę na swe potrzeby stosunkowo późno, zaledwie kilka lat temu. Powoli Wisła zaczęła obrastać w zorganizowaną infrastrukturę (plaże, knajpki, bulwary, miejsca do uprawiania różnych sportów itd.). Ciekawe, czy ciążenie ku rzece przetrwa?
W dryfie
Warszawa dążąca do stworzenia własnego, osobnego wizerunku, przypomina potężny kontenerowiec; zmienić kierunek i popłynąć nowym wyrazistym kursem nie jest łatwo. Dodatkowo wokół burt kłębią się najprzeróżniejsze nurty. Najsilniejszy to nurt kapitalistycznej deweloperki, spychający miasto w stronę groźnych wirów – przestrzeni regulowanych jedynie mocą pieniądza. Nurt zadęcia pod hasłem „jesteśmy metropolią” kieruje ku wysokim falom rozwiązań urbanistycznych i architektonicznych, mających miasto dekorować, ale niekoniecznie ułatwiać życie jego mieszkańcom. Nurt martyrologii, wspomnień, symboli, mitów ciągnie ku rozwiązaniom nie racjonalnym, lecz ideologicznym (np. pomysł z budową nad Trasą Łazienkowską Muzeum Historii Polski).
Czy na taki los stolica jest już skazana? W 2004 r. Rada Miasta przyjęła uchwałę wyznaczającą strategię rozwoju aglomeracji do 2020 r. Znalazło się w niej dużo sformułowań słusznych i oczywistych, typu „wzmocnienie poczucia tożsamości”, „poprawa jakości życia”, „zapewnienie trwałego ładu przestrzennego” itp. Wszystko rozpisane na dziesiątki punktów, z których da się wycisnąć niewiele konkretów. Wygląda na to, że w praktyce nikt w magistracie nie zaprząta sobie głowy pytaniami o to, jak będzie wyglądała stolica za dwie czy trzy dekady. A skromne „pokrycie” miasta miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego (nieco ponad 60 proc. powierzchni) ów niepokój o przyszłość jedynie pogłębia. Trzeba się liczyć z faktem, że jeszcze długo stolica będzie się rozwijała podług wizji deweloperów, a nie rajców.
Jeżeli więc władze lansują promocyjne hasło „Zakochaj się w Warszawie”, to od razu wypada zapytać: ale w czym konkretnie? Bo wygląda na to, że jedyna wartość, jaką dziś da się wysupłać z tego chaosu, to owa „utrwalona w przestrzeni dekonstrukcja”.
Klątwa Bieruta
Warszawskie grunty kryją wiele niespodzianek, np. budowlańcy muszą się liczyć z tym, że ich koparki natrafią na niewybuchy z czasów drugiej wojny. Ale największą, ciągle nierozbrojoną, bombą jest tzw. dekret Bieruta, czyli przyjęty 26 października 1945 r. „Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy”. Przekazywał on miastu własność gruntów znajdujących się w przedwojennych granicach stolicy i de facto otwierał furtkę do nacjonalizacji budynków. Dekret obowiązuje do dziś, ale właściciele utraconych nieruchomości mogą się ubiegać o ich zwrot lub odszkodowanie.
„Klątwa Bieruta” ciąży na ok. 17 tys. nieruchomości, w sprawie 3 tys. przypadków sytuacja prawna została już uregulowana. Reszta to tykająca bomba zegarowa – na liście znajduje się m.in. ponad sto budynków, w których znajdują się szkoły i przedszkola. Często nie kończy się na prostym zwrocie, bo nic tu proste nie jest – np. dawna baza Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego na Ochocie, gdzie siłami miasta i Politechniki powstać ma inkubator technologiczny, to patchwork nakładających się na siebie tytułów własności.
Co chwila więc wybuchają spory, aktualni lokatorzy muszą się wyprowadzać, kiedy indziej miasto musi płacić odszkodowania. Tylko w ciągu pierwszych miesięcy 2013 r. wartość odszkodowań, jakie powinno zapłacić miasto, urosła do 644 mln zł. Łącznie może przekroczyć nawet 15 mld, więcej niż roczny budżet. Egzekucja roszczeń jest dla miasta wielkim destabilizatorem, utrudniającym planowanie przestrzenne i zarządzanie obiektami publicznymi. Na początku października Senat przyjął projekt ustawy, która umożliwia wypłacanie Warszawie 200 mln zł na odszkodowania w związku z dekretem Bieruta z rządowego Funduszu Reprywatyzacyjnego.
Patelnia – pępek Warszawy
Plac Defilad był największym placem w Europie, gdy powstawał na miejscu gęsto przed wojną zabudowanych kwartałów warszawskiego centrum. Nazwa definiowała jego przeznaczenie: sprawdzał się podczas pochodów pierwszomajowych, przydał się w październiku 1956 r., gdy pomieścił milionowy wiec poparcia dla Władysława Gomułki, i w czerwcu 1987 r. na mszę z Janem Pawłem II.
Nad placem Defilad i całym miastem dominuje bryła Pałacu Kultury i Nauki, „prezent” od Józefa Stalina dla narodu polskiego oddany do użytku w 1955 r. Po 1989 r. rozgorzała dyskusja, co zrobić z przestrzenią placu i samym pałacem: dla jednych stał się wizytówką stolicy, dla innych symbolem upokorzenia i komunistycznej dyktatury, który należałoby jak najszybciej zburzyć. Zanim spór znalazł rozstrzygnięcie, PKiN został wpisany w 2007 r. do rejestru zabytków. Wcześniej, na przełomie tysiącleci, wzbogacił się o zegar milenijny, który miał przemienić budynek w warszawski odpowiednik Big Bena. I tak, już z zegarem, pałac pozostanie z Warszawą i warszawiakami.
O wiele trudniej rozwiązać problem samego placu.
Kolejne plany zabudowy umierały, ostatni projekt budowy Muzeum Sztuki Nowoczesnej i teatru zakończył się skandalem – miasto zerwało umowę ze szwajcarskim architektem Christianem Kerezem, a konflikt ma rozstrzygnąć sąd. Największy plac Europy, czekając na lepszy los, służy za parking.
Niepostrzeżenie prawdziwym pępkiem Warszawy stała się „patelnia”, czyli placyk na skraju placu Defilad, gdzie znajdują się wejścia do stacji metra Centrum, przejścia podziemnego pod skrzyżowaniem Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich oraz schody prowadzące do pobliskiego dworca kolejowego Warszawa Śródmieście. Tu kaznodzieje nawracają na wiarę Chrystusa, a buddyjscy mnisi zachwalają swoją, perkusista gra na krzesłach, Indianie sprzedają koraliki obok muzykującej kapeli z Czerniakowskiej. Wśród aktywistów z Greenpeace i breakdanserów ekipy telewizyjne realizują sondy uliczne, podczas gdy strażnicy miejscy uganiają się za drobnymi handlarzami. „Patelnia” jest dziś najbardziej ruchliwym miejscem w stolicy.
Praga – wyjście z cienia
Tereny na prawym brzegu Wisły teoretycznie przynależą do Warszawy od 1791 r. Praktycznie jeszcze do niedawna ta część miasta (jego druga połowa) traktowana była przez lewobrzeżnych mieszkańców jak gorszy brat: wydziedziczyć nie sposób, ale chwalić się nie ma czym. Wokół Pragi z przyległościami zbudowana została niezbyt sympatyczna legenda złej dzielnicy, peryferyjnego rejonu zamieszkanego przez cwaniaczków, pijaczków i drobnych handlarzy, gdzie łatwo stracić portfel lub zęby.
II wojna światowa oszczędziła Pragę, co w dalszej perspektywie okazało się jej zmorą. Praktycznie do końca XX w. nikt się nie troszczył o zabytkową tkankę prawobrzeżnych dzielnic.
Po 1989 r. przywracanie Pragi stolicy skutecznie zainaugurowali artyści, zakładając na prawym brzegu Wisły kafejki, kluby, offowe teatrzyki, pracownie. To tu, na wręcz zakazanej dla obcych Szmulowiźnie, powstało pierwsze centrum kultury nowej generacji – Fabryka Trzciny. I kolejne – w byłej fabryce wódek Koneser. Symbolem trendu duchowego odrodzenia tej części miasta stał się artysta Paweł Althamer, który wszystkie swoje najsłynniejsze akcje artystyczne ostatnich lat przeprowadzał pospołu z mieszkańcami prawobrzeżnego Bródna lub im dedykował: „Bródno 2000”, „Wspólna sprawa” czy Park Rzeźby. Pojawiły się pierwsze, niekiedy brawurowe rewitalizacje architektoniczne, powstały tzw. inteligenckie osiedla i dzielnice (np. Białołęka). Dziś obie części stolicy są coraz lepiej skomunikowane, a kolejną nową jakość przyniesie budowana druga linia metra. Jest szansa, że przywrócone życiu tereny Portu Praskiego mogą stać się w przyszłości potężną konkurencją dla najmodniejszych miejsc w mieście.