Społeczeństwo

Pro life is brutal

Ponad 20 lat zakazu aborcji w Polsce. Lewica przegrała tę wojnę

Niechciana ciąża jest dziś tragedią dla kobiet biednych, niewykształconych, które nie radzą sobie w życiu. Niechciana ciąża jest dziś tragedią dla kobiet biednych, niewykształconych, które nie radzą sobie w życiu. Robert Byron / PantherMedia
Właśnie mija 20 lat obowiązywania ustawy antyaborcyjnej. Dziś aborcja jest tematem, na który w żaden sposób nie da się już rzeczowo dyskutować.
Z powodu aborcji Polska przegrała już kilka spraw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu.Mirosław Gryń/Polityka Z powodu aborcji Polska przegrała już kilka spraw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu.
Aborcja nie budzi już takich społecznych emocji jak 20 lat temu. Opinia publiczna jest zmęczona.Mirosław Gryń/Polityka Aborcja nie budzi już takich społecznych emocji jak 20 lat temu. Opinia publiczna jest zmęczona.

Tekst ukazał się w POLITYCE w lutym 2013 roku.

„20 lat licencji na zabijanie” – to portal Fronda o jednej z najbardziej restrykcyjnych ustaw w Europie. „Polski rząd chce zabijać dzieci” – to komentarz do tego, że nie odwołuje się od wyroku Trybunału Strasburskiego w sprawie 14-letniej Agaty. „Zbrodnia eugeniczna” – to o zapisie pozwalającym na usunięcie ciąży w przypadku ciężkiego uszkodzenia płodu. Gdy po 1989 r. zaczynała się dyskusja o aborcji, takie sformułowania były niewyobrażalne. Dziś budzą wzruszenie ramion; przyzwyczailiśmy się. Co więcej, w owym czasie dla sporej części społeczeństwa sam pomysł, by zakazać usuwania ciąży, był niewyobrażalny. W PRL traktowano je jako podstawowy środek antykoncepcyjny, bo inne były zawodne. To nie była sytuacja normalna i postulat, by ją zmienić, nie budził sporów. Ale pytanie „jak”, wydawało się otwarte.

Pierwsza bitwa

Rozporządzenie ministra zdrowia ograniczyło możliwość przerywania ciąży w publicznych zakładach opieki zdrowotnej już w kwietniu 1990 r. Kilka miesięcy później Senat przyjął uchwałę o ochronie prawnej dziecka poczętego. W marcu 1992 r. gotowy był poselski projekt zezwalający na aborcję wyłącznie dla ratowania zdrowia matki. Konkurencyjny projekt Parlamentarnej Grupy Kobiet przewidywał możliwość usunięcia ciąży także, gdy zagraża ona zdrowiu kobiety, jest wynikiem przestępstwa, w przypadku ciężkiego uszkodzenia płodu oraz ze względu na trudne warunki życiowe kobiety. Nowemu prawu miało towarzyszyć wprowadzenie edukacji seksualnej do szkół i dotacje do antykoncepcji. Wydawało się, że to zdroworozsądkowe propozycje, nad którymi można dyskutować. Wydawało się. Nie działały żadne argumenty. Nie można jednocześnie dążyć do zakazu aborcji i sprzeciwiać się propagowaniu antykoncepcji i edukacji seksualnej – tłumaczyła bezradnie Izabela Jaruga-Nowacka. Okazało się, że można, a argument drugiej strony brzmi: mordercy.

Dyskusja wylała się na ulice. Obie strony organizowały pikiety i demonstracje. Działaczki feministyczne, które w nich wtedy uczestniczyły, wspominają, że skala agresji „obrońców życia” wywołała u nich szok. Starsze panie wyzywały je od „stalinowskich kurew”; skojarzenie z „kurwami” dałoby się może zrozumieć, ale dlaczego „stalinowskie” – pytały. Za czasów Stalina aborcja była surowo zakazana, a ich w tym czasie na świecie nie było. Wówczas jednak ta agresja wydawała się stanowić margines, a emocje społeczne były po liberalnej stronie. Szybko udało się zgromadzić niemal milion podpisów pod projektem referendum, w którym o kształcie ustawy miałoby zdecydować w głosowaniu powszechnym społeczeństwo. I wynik referendum był nietrudny do przewidzenia: na aborcję z tzw. względów społecznych godziła się ponad połowa Polaków. Dlatego rządzący przy aprobacie Kościoła uznali, że kwestie moralne nie mogą podlegać głosowaniu. To znaczy mogą, ale przez posłów. W styczniu 1993 r. Sejm przyjął ustawę, która dopuszczała możliwość przerywania ciąży w przypadkach zagrożenia zdrowia i życia matki, ciężkiego uszkodzenia płodu oraz gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa. Najbardziej restrykcyjne w Europie, obok maltańskiego i irlandzkiego, prawo nazwano kompromisem, mimo że zwolennicy liberalnej ustawy przyjęli je jako swoją całkowitą klęskę. Lewa strona przegrała pierwszą bitwę.

Od momentu wejścia w życie ustawy kwestia aborcji zaczęła funkcjonować w dwóch równoległych rzeczywistościach. Jedna to świat rządowych statystyk, według których w 38-milionowym kraju przeprowadza się kilkaset aborcji rocznie i nikogo nie dziwi, że w tej sytuacji liczba urodzeń spada, zamiast wzrastać. Świat drugi to podziemie aborcyjne, które rozwinęło się błyskawicznie. Zmowę milczenia próbował przerwać prof. Wacław Dec, dyrektor Instytutu Ginekologii i Położnictwa łódzkiej Akademii Medycznej. W telewizyjnych „Wiadomościach” powiedział: „Oficjalnie przerywanie ciąży nie istnieje. Ale jeżeli przychodzi do nas kobieta, która ma już pięcioro dzieci, mąż jest alkoholikiem, a szóste dziecko w drodze, to usuwamy ciążę, pisząc w karcie choroby co innego”. Po tych słowach rozpętała się burza. Prof. Decowi groził zakaz wykonywania zawodu, a gdy kilka lat później zginął w wypadku samochodowym, arcybiskup łódzki zakazał odprawiania mszy na jego pogrzebie i pochówku z udziałem księdza. Potem popełniła samobójstwo częstochowska lekarka, gdy wyszło na jaw, że prywatnie wykonuje zabiegi. To skutecznie zakneblowało lekarzy. Nie są zresztą zainteresowani zmianą ustawy. Ci, dla których aborcja była zawsze zawodowym dramatem, odmawiają z czystym sumieniem, inni z lęku przed stygmatem „mordercy nienarodzonych”, jeszcze inni czerpią z zakazu zyski w prywatnych gabinetach. A są i tacy, których w szpitalu obowiązuje klauzula sumienia, a w prywatnym gabinecie już nie.

Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny szacowała skalę podziemia na kilkadziesiąt tysięcy aborcji rocznie. Gazety pęczniały od ogłoszeń: „Ginekolog – pełen zakres”, „Wywoływanie miesiączki”, „Wszystkie zabiegi – tanio”. Zwolennicy restrykcyjnego prawa nie przyjmowali jednak tego do wiadomości. Jako przyczynę, że nowa ustawa nie zwiększyła liczby narodzin, wskazywali „mobilizację w zakresie planowania rodziny”, a także „bardziej odpowiedzialne zachowania seksualne”. Podziemia nie ma – tłumaczyli – bo nie rośnie liczba komplikacji, powikłań i śmierci po nielegalnych zabiegach; tak jakby ciążę nadal usuwały babki zardzewiałym drutem, a nie lekarze profesjonaliści. To był moment, gdy dyskusja o aborcji ostatecznie rozstała się z faktami.

Cywilizacja śmierci

Kiedy w 1996 r. SLD przegłosował liberalizację ustawy, dopuszczając aborcję z tzw. względów społecznych, to już nie była debata, ale czołowe starcie z Kościołem. Biskup Tadeusz Pieronek odmawiał zwolennikom liberalizacji miejsca przy ołtarzu, a arcybiskup Michalik groził ekskomuniką. Padały słowa o cywilizacji śmierci, mordercach nienarodzonych, zamachu na polską rację stanu i narodową substancję. Po raz pierwszy na taką skalę zaangażowało się w tę walkę Radio Maryja, razem ze „Słowem – Dziennikiem Katolickim”. Na jego łamach opublikowano listę posłów, którzy „opowiedzieli się przeciwko życiu”, z ich adresami, telefonami, faksami. Wzywano, by „wyszukać tych, do których mamy najbliżej”, i udać się tam z żądaniem, by „nie skazywali na śmierć małych, bezbronnych dzieci”. Pikietowano przed biurami poselskimi i szpitalami, w których przeprowadzano zabiegi. Nastąpiło przejście od słów do czynów.

Znowelizowana ustawa obowiązywała tylko rok. Trybunał Konstytucyjny, poproszony o ocenę przez 37 senatorów prawicy, uznał przerywanie ciąży ze względów społecznych za sprzeczne z konstytucją. Złośliwi sugerowali, że to prezent dla Jana Pawła II, który przebywał wtedy z wizytą w Polsce. Lewa strona przegrała drugą bitwę. Co prawda SLD zapowiadał, że gdy wróci do władzy, ponownie znowelizuje ustawę, ale potem okazało się, że są ważniejsze sprawy. Był 2002 r., szykowano się do referendum unijnego. Przyjęto niepisany układ, że status quo w sprawie aborcji to cena za poparcie Kościoła dla akcesu Polski do Unii Europejskiej. Gdy Izabela Jaruga-Nowacka, wówczas pełnomocniczka rządu ds. równego statusu, stwierdziła, że ustawa jest zła i należałoby ją zmienić, usłyszała od biskupa Pieronka, że jest feministycznym betonem, którego nie zmieni nawet kwas solny. List Stu Kobiet, w którym znane postacie nauki, kultury, biznesu i polityki domagały się demokratycznej debaty, abp Życiński określił jako „niepoważny”. I w kwestii nowelizacji to było tyle.

Właściwie to był moment, kiedy zwolennicy liberalizacji nie tylko przegrali kolejną bitwę; zaczęli przegrywać wojnę. Wśród kolejnych rządów ugruntowało się przekonanie, że wszystko, co związane ze sferą seksu i prokreacji (antykoncepcja, edukacja, in vitro, aborcja), jest domeną Kościoła. Kto mu się sprzeciwia, zostaje zdyskwalifikowany moralnie. Stało się coś jeszcze. „Przegraliśmy wojnę o język, a więc o ludzką wrażliwość i wyobraźnię” – napisała Agnieszka Graff w książce „Świat bez kobiet”. Z publicznego dyskursu wyeliminowano niemal słowa: „płód”, „zarodek”, „embrion”, „ciąża”. Zastąpiło je „życie poczęte” i „dziecko nienarodzone”. Zamiast „świadomego macierzyństwa” i „planowania rodziny” jest „demograficzna strategia narodu”. „Płód jest przybyszem z kosmosu, wysłannikiem od Pana Boga, bytem czystym, metafizycznym, całkowicie odrębnym. A kobieta – znikła” – opisuje Graff.

W tym języku nie da się sensownie rozmawiać o liberalizacji ustawy. Zwłaszcza że samo pojęcie aborcji stale puchnie znaczeniowo. Do tej rangi awansowała tabletka Postinor, która nie powoduje poronienia, ale nie dopuszcza do implementacji zapłodnionego jaja. Wyrafinowaną aborcją stały się zabiegi in vitro.

To słowo budzi lęk. Słysząc je, wielu popada w nadgorliwość. Sprawy o aborcję (karze nie podlega kobieta, ale lekarz i osoby, które kobiecie w aborcji pomagały) są traktowane szczególnie. Prokuratorzy apelacyjni skrupulatnie prześwietlają każdy przypadek. Kierują sprawy do ponownego rozpoznania, a prokuratorzy, którzy je wcześniej umorzyli, dostają uwagi dyscyplinujące. To może przeszkodzić w awansie, więc lepiej przesadzić w drugą stronę. Wyroki, które zapadają, są czasem kuriozalne. Ukarano dziewczynę, która będąc w ciąży, próbowała popełnić samobójstwo. Skazano ją więc za próbę pozbawienia życia dziecka poczętego. Lubelski sąd skazał matkę 16-latki, która pomogła córce załatwić zabieg, gdy ta zaszła w ciążę w wyniku gwałtu i groziła, że się zabije.

Podobną nadgorliwością wykazują się lekarze. Klauzulą sumienia bywają objęte całe szpitale; zwłaszcza gdy noszą imię Jana Pawła II. Nawet w przypadkach, gdy aborcja jest dozwolona prawem, mnożą formalności, grają na czas, moralizują, upokarzają, odmawiają leczenia matki ze względu na dobro płodu, ograniczają dostęp do badań prenatalnych, by nie mogły stanowić przesłanki do usunięcia ciąży. Polki już się nauczyły, że nawet gdy przysługuje im prawo do aborcji, lepiej tę sprawę załatwić po cichu. Czasem jednak takie historie kończą się tragicznie. Tak było w przypadku ciężarnej pacjentki jednego z warszawskich szpitali, którą czekała operacja mózgu. Ciąża mogła utrudnić zabieg i rekonwalescencję, więc lekarze zdecydowali się ją usunąć. Ksiądz, który się o tym dowiedział, zawiadomił prokuraturę i lekarze zmienili decyzję. Kobieta nie zgodziła się na operację. Zmarła kilka miesięcy po porodzie.

Obrońcy życia

Z powodu aborcji Polska przegrała już kilka spraw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Najgłośniejszy był przypadek Alicji Tysiąc, której w 2007 r. przyznano 25 tys. euro zadośćuczynienia za niedopełnienie przez państwo obowiązku zabezpieczenia skutecznego poszanowania życia prywatnego poprzez nieuzasadnioną odmowę wykonania zabiegu przerwania ciąży z powodów medycznych (zmuszona urodzić prawie straciła wzrok) oraz 14 tys. euro tytułem zwrotu wydatków poniesionych na pomoc prawną.

Dwa lata temu w sprawie znanej jako RR przeciwko Polsce Trybunał przyznał 45 tys. euro zadośćuczynienia oraz 15 tys. euro zwrotu poniesionych kosztów za naruszenie dwóch artykułów Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka poprzez poniżające traktowanie i naruszenie prawa do poszanowania prywatności. Wcześniej polskie sądy przyznały skarżącej łącznie 65 tys. zł odszkodowania od lekarza, który nie zlecił badań prenatalnych i publicznie oczerniał skarżącą, oraz od szpitali w Tarnowie i Krakowie za niewykonanie badań prenatalnych.

W ubiegłym roku Trybunał ocenił piekło, jakie przy biernej postawie państwa zgotowali „obrońcy życia” 14-letniej Agacie, która zaszła w ciążę w wyniku gwałtu randkowego. Ścigali ją w szpitalach, wdarli się do komisariatu, gdzie próbowała się schronić, namawiali, by urodziła, próbowali odseparować od matki, która ją wspierała. Trybunał uznał, że doszło do poniżającego traktowania, pozbawiania wolności bez koniecznej potrzeby i naruszenia prawa do prywatności i przyznał ponad 60 tys. euro.

Lewa strona musiała w tej bitwie poddać tyły. O liberalizacji nie ma już mowy. Marian Piłka, były poseł ZChN i PiS, stwierdził wręcz, że takie dążenia to efekt syndromu postaborcyjnego, a więc nie pogląd, ale psychiczna aberracja. Lewa strona musi dziś w praktyce bronić zapisów ustawy, która przed laty wydawała się jej klęską. Bo państwo płaci strasburskie odszkodowania, ale milczy i nie robi nic, by nawet tak restrykcyjne prawo było przestrzegane. A „obrońcy życia” dają do zrozumienia, że można je jeszcze zaostrzyć. W 2007 r. próbowała Liga Polskich Rodzin, szykując projekt wpisania do konstytucji bezwzględnej ochrony życia poczętego. Argumenty padały coraz dziwniejsze, np. że Polki stać, aby dziecku poczętemu z gwałtu udzielić bezinteresownej gościny w swym łonie, a potem oddać je do adopcji. Jak stwierdziła kiedyś Kazimiera Szczuka, pro life is brutal.

Projekt LPR przepadł w Sejmie, ale straszak wisi. Można się było o tym przekonać w październiku 2012 r., gdy Ruch Palikota chciał przeforsować liberalizację. Odpowiedź była natychmiastowa. Solidarna Polska zgłosiła propozycję, by zakazać aborcji nawet w przypadkach ciężkiego i nieuleczalnego uszkodzenia płodu. Dzięki konserwatystom z PO projekt przeszedł w pierwszym czytaniu. Dopiero w drugim Platforma „obroniła kompromis”. Lewa strona dostała jednak jasny komunikat: siedźcie cicho, bo może być jeszcze gorzej.

Aborcja nie budzi już takich społecznych emocji jak 20 lat temu. Opinia publiczna jest zmęczona; zwłaszcza że każda odsłona tej wojny oznacza coraz większy jazgot, agresję, radykalizm. Opary ideologii przesłaniają rzeczywistość. A tam wszystko toczy się swoim trybem. Jak zwykle ujawnił się niespożyty polski talent do omijania zakazów. I nie chodzi już nawet o podziemie aborcyjne. Dzięki otwartym granicom Polki wyjeżdżają do klinik szwedzkich, brytyjskich, niemieckich, czeskich czy słowackich, które konkurują między sobą cenami i polskojęzyczną obsługą. Dzięki Internetowi mają dostęp do holenderskiej organizacji Women on Web, która organizuje pomoc głównie dla kobiet z krajów Trzeciego Świata, ale ma też 24-godzinny dyżur w języku polskim i wysyła potrzebującym tabletki wczesnoporonne. Powstały kobiece serwisy, w których można uzyskać poradę i wsparcie. Wojna o aborcję jest przegrana, ale partyzantka ma się całkiem dobrze. Tak naprawdę niechciana ciąża jest dziś tragedią dla kobiet biednych, niewykształconych, które nie radzą sobie w życiu. Ale one nie zawalczą głośno o swoje prawa. Będzie, jak jest. A że żyjemy w świecie moralnej schizofrenii? Widać taka nasza uroda.

Aborcja w liczbach, których nie ma

W czasach schyłkowego PRL, zanim zaczęła się dyskusja na temat usuwania ciąży, w Polsce dokonywano ok. 100 tys. aborcji rocznie. To zabiegi rejestrowane przez Ministerstwo Zdrowia, do których należy dodać te wykonywane w prywatnych gabinetach. Trudno oszacować ich skalę.

Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, na podstawie porównań z krajami o podobnej populacji kobiet w wieku rozrodczym, szacuje liczbę zabiegów wykonywanych w podziemiu na 80–200 tys. Organizacje „obrońców życia” twierdzą, że to góra kilkanaście tysięcy. Można przypuszczać, że dziś jedne szacunki są zawyżone, a drugie zaniżone. Zawyżone, ponieważ z roku na rok świadomość antykoncepcyjna Polek rośnie (już ponad 30 proc. stosuje tabletki hormonalne, ale też ciągle ponad 20 proc. za metodę antykoncepcyjną uważa stosunek przerywany). Zaniżone, bo skala stosowanej antykoncepcji nie bilansuje spadku liczby urodzeń.

Skalę nielegalnych aborcji coraz trudniej oceniać. Liczba klasycznych zabiegów dokonywanych w podziemiu prawdopodobnie spada. Rośnie popularność aborcji farmakologicznej, dokonywanej nie tylko za pomocą środków przesyłanych z Holandii przez Women on Web. W Internecie kwitnie handel środkami na stawy i wrzody żołądka, zawierającymi substancję działającą poronnie.

Coraz bardziej powszechna jest także turystyka aborcyjna, zwłaszcza od momentu, gdy w sąsiedniej Słowacji zaczęło powstawać coraz więcej prywatnych klinik. Niektóre bardzo blisko granicy. Polki stanowią w nich nawet 60 proc. pacjentek. Próbą oszacowania skali turystyki aborcyjnej było zorganizowane przez Federację w 2010 r. wysłuchanie publiczne. Dyrektor niewielkiej przygranicznej kliniki w Prezlau deklarował, że dziennie odbierają 20–30 telefonów z Polski. Politycy nie byli tematem zainteresowani. Na wysłuchanie przyszły tylko dwie posłanki. „Obrońcy życia” potraktowali spotkanie jako nakłanianie do aborcji i zawiadomili prokuraturę.

Oficjalna liczba legalnych zabiegów wykonywanych w ostatnich latach w Polsce wynosi ok. 500–650 rocznie.

Polityka 06.2013 (2894) z dnia 05.02.2013; kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Pro life is brutal"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną