Żeby w kopalni zobaczyć złoto i srebro, trzeba mieć bardzo dużą wyobraźnię i głębokie pokłady wiary. Przydadzą się zwłaszcza wtedy, gdy geolog będzie pokazywał czarną wstążkę skały i zapewniał, że właśnie patrzymy na miedź, srebro i złoto. Tyle że głęboko wprasowane w strukturę.
Później można jeszcze pójść do Zakładu Wzbogacania Rud i tu też można się rozczarować. Niemal na końcu bardzo długiego ciągu maszyn zobaczymy przelewającą się gęstą, ciemną pianę z metalicznym połyskiem. W hucie też trudno o zachwyt, bo to coś, co ma być metalem szlachetnym, wygląda tak, jak się nazywa: szlam anodowy. A później ponownie trafia to do pieca hutniczego, przechodzi proces rafinacji elektrolitycznej i dopiero wówczas następuje cudowna przemiana w lśniące metale, dla których ludzie od tysięcy lat tracą głowę, majątki, a czasem i życie.
– Osobiście tego nie rozumiem. Ale może ja już za dużo ton tego odlałem – zastanawia się jeden z pracowników wydziału metali szlachetnych w KGHM.
Kopalnia
Zakładowa legenda głosi, że zadanie znalezienia złóż miedzi geolodzy dostali na kolejnym plenum PZPR. I je wykonali. Co minister przemysłu ciężkiego, z charakterystyczną dla resortu gracją, przekuł na utworzenie LGOM (Legnicko-Głogowskiego Okręgu Miedziowego). 1 stycznia 1960 r. Polska wiedziała już, że ma potencjał miedziowy. Ale nie przewidywała, że przełoży się to również na potencjał w srebrze.
1 lipca 1971 r. przedstawiciele zakładu zameldowali I sekretarzowi PZPR Edwardowi Gierkowi o wykonaniu rocznego zobowiązania produkcyjnego. Kombinat wyprodukował 750 ton czystej miedzi w koncentracie. Kilka dni później załoga podjęła nowe zobowiązanie produkcyjne. Na kolejnych 470 ton miedzi. W KGHM opowiadają o tym ze wzruszeniem zabarwionym rozbawieniem. W 2011 r. firma wyprodukowała 570 tys. ton miedzi, 1260 ton srebra i 703 kg złota.
Jedno z najtrudniejszych pytań, jakie można zadać w kopalni Lubin, to ile kilometrów mają ich podziemne chodniki? Kierowca Land Rovera, który pod ziemią rozwozi górników na poszczególne wydziały, mówi, że nie wie. Ale samochód, którym jeździ, był kupiony w tym roku, a już ma na liczniku 13 tys. km. Jeden z nadsztygarów wie, że taśmy do transportowania rudy mają ponad 30 km. Ale o łączną długość najlepiej spytać dział mierniczych. Mierniczy mówią, że bezpiecznie będzie podać kilkaset kilometrów, bo zsumowanie tych wszystkich przekopanych korytarzy to robota na dobrych kilka dni. To m.in. dlatego pod ziemią coraz rzadziej transportuje się ludzi i urobek kolejką, jak to było kiedyś. Teraz do korytarzy spuszcza się szybem wydobywczym kolejne dziesiątki samochodów terenowych i ładowarek. Tak jest szybciej i taniej. Są też niskie autobusy, z których jeden, na wniosek załogi, niedawno przemalowano w barwy Zagłębia Lubin (klubu piłkarskiego finansowanego przez KGHM).
Ludzie mają już taką naturę, że próbują oswoić każde miejsce. A 600 m pod ziemią jest wiele lęków do oswajania. Tym bardziej że ze względu na wymogi bezpieczeństwa pracuje się w małych grupach. Nie większych niż 10 osób na jednym polu wydobywczym. Jednocześnie eksploatuje się jakieś 15 pól.
Kopalnia rozrasta się szybko i w różnych kierunkach. Stałe oświetlenie jest tylko w korytarzach komunikacyjnych i technicznych. Kierowcy jeżdżący po kopalni stworzyli więc swój własny kodeks ruchu drogowego. Przed każdym zakrętem trzeba zatrąbić i błysnąć długimi światłami. Jeśli znienacka wypadniesz zza zakrętu, a tam będzie jechał rozpędzony wóz do przewozu rudy, toro, to tak, jakbyś zderzył się z tirem. Przeżywalność też jest podobna. Na niektórych drogach są znaki drogowe i namiastka sygnalizacji świetlnej. Ale każdy kierowca wie, że choć w kopalni jest gruba książka zasad drogowych, tylko dwie są święte. Jak jedzie toro, to zjeżdżasz mu z drogi. Jak jedziesz na czerwonym świetle, to tobie zjeżdżają z drogi. Na czerwonym świetle jeździ się z rannymi.
Poza tym w zasadzie całą resztę urządzono jak na górze. Gdy się kończy paliwo, jedzie się tankować. Górnicy żartują, że stacja być może ma ubogą ofertę i nie rozdaje kart stałego klienta, ale i tak jest najlepsza na świecie, bo tankuje się za darmo. Można też pojechać na myjnię, która oprócz stanowiska do mycia samochodów ma również mniejsze – do mycia gumiaków. A jak coś się zepsuje, to jedzie się do mechanika. I tu też jest podobnie jak na górze. Wiadomo, że nie ma mechanika bez kalendarza z gołą dziewczyną i kolejką pod warsztatem. Trudno, żeby było inaczej, skoro na dole pracuje prawie tysiąc maszyn. Tym bardziej że sprzęt, który raz zjechał do kopalni, nie wyjeżdża już na światło dzienne. Przynajmniej nie w jednym kawałku. Pod ziemią maszyny zużywają się dwa razy szybciej niż na górze. Pięcioletni samochód to ewenement. Pyły, złej jakości powietrze to zabójstwo dla silników. Ludzie wytrzymują dłużej.
O emocjach mówią niewiele. Pracę lubią, bywa ciężko, można się przyzwyczaić. Większość operatorów maszyn pracuje samodzielnie. Zdarza się, że przez całe 7,5 godziny pod ziemią mają okazję powiedzieć tylko Szczęść Boże wchodząc do windy. I to samo z niej wychodząc. Czasu na opowieści nie ma, bo plan wydobycia jest napięty. A kredyty pobrane i spłacać trzeba. Każdy sam się pilnuje, żeby wydobycie szło, jak trzeba. Czego nie załatwiło współzawodnictwo pracy i wyścigi wydobywcze, udało się załatwić dzięki rosnącym ambicjom materialnym górników i rozbudowanemu systemowi premii. Smutek kopalni wynagradzają pensje, których wybijający się górnik może dostać nawet 16 w roku. Najlepiej zarabiający potrafią wypracować 20 tys. zł miesięcznie. O wszystkim decyduje wynik firmy i wydobyte na powierzchnię tony. A tych musi być sporo. Żeby uzyskać 10 kg miedzi, na powierzchnię trzeba wydobyć tonę materiału. W tej tonie jest jeszcze parę gramów srebra i śladowe ilości złota. To skala daje efekt.
Huta
Nie jest łatwo wejść do Alcatraz. Najpierw trzeba poczekać, aż ochrona otworzy monitorowaną elektronicznie bramę. Dopiero kiedy ze szczękiem się zamknie, otwierają się stalowe drzwi do budynku głównego. Budynek jest wielkości sporej kamienicy, tyle że bez okien. Na wejściu witają niezbyt rozmowni ochroniarze z bronią. W szatni trzeba rozebrać się do bielizny i pobrać służbowy szlafrok. W nim przejść przez bramkę wykrywającą metale. Dopiero po tym można się przebrać w zakładowe ubranie. Przy wyjściu procedura się powtarza. Kiedyś trzeba było dodatkowo sprawdzać osoby z plombami z amalgamatu. Teraz nikt już takich nie ma i problem się sam rozwiązał.
Wnoszenie jakichkolwiek przedmiotów jest zakazane. Tylko jedna osoba ma prawo do posiadania telefonu komórkowego, ale z zaplombowaną baterią. A i tak kolejka chętnych do pracy w Alcatraz jest rozpisana na kilka lat z góry.
Alcatraz – jak pracownicy nazywają wydział metali szlachetnych Huty Głogów – to mylącą nazwa. To raczej wielki skarbiec, a nie więzienie. I to skarbiec samowystarczalny, bo taki, który sam produkuje sobie kosztowności.
O tym, że jest czego pilnować, najlepiej świadczą efekty comiesięcznego sprzątania zakładu. Po zamieceniu podłóg i oczyszczeniu maszyn do kolejnego przetopu trafia 200 kg srebra. Przy takiej skali produkcji podobno to normalne. W czasie 20-minutowej konwersacji z pracownikami ich koledzy odlewają tonę srebrnego granulatu. Robią to taką samą metodą, którą ich żony robią lane kluski. Tyle że oni działają w większej skali.
Kryształki srebra trzeba podgrzać do ponad tysiąca stopni i przelewać przez spore sito. Rozżarzony metal leje się do kadzi wypełnionej świeżą wodą pitną. Srebro jest wrażliwe na brudną wodę. Temperatura wody nie może być niższa niż 30 ani wyższa niż 40 stopni C. Kadź ma zamontowany termometr, ale pan Stanisław nawet na niego nie patrzy. Po prawie 20 latach pracy po prostu wkłada rękę do kadzi i wie, czy trzeba dać więcej zimnej, czy jest, jak trzeba. W wodzie srebro szybko stygnie. Już po kilku minutach można je brać do ręki. Nie dla zabawy, ale sprawdzenia, czy granulat ma w miarę regularny kształt.
Nieformalna polityka firmy jest taka, że najbardziej pożądanym stanem jest zobojętnienie pracowników na kosztowności, z którymi mają kontakt. Ich ma to chronić przed pokusami. A firmę przed stratami. Sądząc po reakcjach, polityka ta ma duże wzięcie, bo pracownicy nie dają się naciągać na opowieści, co zrobiliby z takim bogactwem. Nawet trudno ich namówić na zwierzenia, co im się bardziej podoba: srebro czy złoto. Ich kierownik Władysław Wroński zaznacza, że przez 19 lat pracy na wydziale również zobojętniał do imentu. Ale jeśli już ma coś powiedzieć, to złoto jest milsze w dotyku. A świeżo po odlaniu ma taką ładną powierzchnię, że można się w nim przejrzeć. Srebro przy krzepnięciu dostaje wyprysków i nie jest takie klarowne. Ale oczywiście też jest ładne.
Magazyn
Magazynier Damian, który przy kruszcach pracuje od sześciu lat, też już zdążył zobojętnieć. O zawartości podlegającego mu magazynu woli mówić w paletach ewentualnie tonach bądź kilogramach. Gdyby ktoś chciał koniecznie wiedzieć, ile wart jest ten towar, niech 80 ton srebra podzieli przez 31,1 g, bo tyle ma uncja. Wynik niech pomnoży przez 30 dol., bo taka jest teraz średnia cena za uncję srebra. Damian nie przelicza, bo po co? Jedne palety wjeżdżają, inne wyjeżdżają i tak w kółko. Towar jak każdy inny. Tyle że ciężki. Taka sztabka złota, nie większa niż dwie sklejone tabliczki czekolady, waży 6 kg i jest warta ponad milion złotych. Gdyby ktoś chciał podnieść takie pieniądze, to i dwiema rękoma byłoby mu trudno.
Srebro jest trochę lżejsze. Na tonową paletę wchodzą 32 gąski. Gąski to sztaby srebra o wadze 30–31 kg. Wyglądem bardziej przypominają bochenki razowego chleba niż gęsi. Ale nazwa jest historyczna i się utrzymała. Każda gąska jest numerowana. Ma grawerowany rok produkcji, nazwę producenta i próbę.
Srebro z KGHM jest niemal idealnie czyste. Cztery dziewiątki wybijane na każdej partii oznaczają, że zaledwie ułamek procenta dzieli je od doskonałości. A mimo to nie wygląda specjalnie okazale. Szybko traci połysk. To sprzedawane na rynku komercyjnym jest znacznie niższej próby. Zaledwie 925. Ale wygląda znacznie lepiej, bo jest wzbogacane stopami nadającymi mu większy połysk, ponadto chronione przed dostępem powietrza w specjalnych opakowaniach. Handlujący srebrem mówią, że innego wyjścia nie ma. Zwykłego srebra ludzie kupować nie chcą. Trzeba je mieszać z miedzią i wtedy lśni. Ponieważ srebro to złoto dla biedniejszych. Ci też chcą mieć coś błyszczącego.