Dyktator”, najnowszy film Sachy Barona Cohena jest nieszczególnie śmieszny, za to chwilami żenujący i stumilowym susem przeskakuje granice dobrego smaku. A jednak nie widać było, by w środku seansu oburzeni widzowie masowo opuszczali salę. Pikiet pod multipleksami nie było, protestów w mediach też. Jedyna przykrość, jaka spotkała komika ze strony publiczności, to fakt, że mimo intensywnej kampanii promocyjnej „Dyktator” został zignorowany. Ale dlaczego Cohenowi wolno nas bezkarnie obrażać, a Wojewódzkiemu i Figurskiemu nie? Może naprawdę chodzi o konwencję – wypracowaną i utrwaloną daleko od nas.
Daj znać, gdzie myślisz
Kariera amerykańskiego komika Billa Hicksa była krótka – zmarł na raka w 1994 r., w wieku zaledwie 32 lat – ale intensywna. Doceniany po śmierci, za życia nie wszędzie był mile widziany. Dwukrotnie jego numery wycięto na przykład z popularnego talk-show Davida Lettermana – za pierwszym razem za opowiastkę, której bohater ląduje w wózku inwalidzkim, za drugim z powodu uwagi o krzyżykach noszonych przez katolików: „Myślicie, że gdyby Jezus wrócił na ziemię, naprawdę chciałby patrzeć na krzyże? Auć, pewnie dlatego do tej pory się nie pojawił. To jak odwiedzić Jackie Onassis z wisiorkiem w kształcie karabinu”. Nawiasem mówiąc, trzy lata temu Letterman, goszcząc w studiu matkę Hicksa, puścił oba usunięte przed laty skecze z komentarzem: „Więcej tamta sprawa mówi o mnie jako o człowieku niż o Billu, bo w tych dowcipach nie ma absolutnie niczego złego”.
Bill Hicks nie bawił się w subtelności i sugestie. On walczył. O prawo do aborcji („Wiecie, jak od ręki rozwiązać kwestię aborcji? Tych niechcianych dzieci, porzucanych w parkach i na śmietnikach?