Jako Polak, jako kibic. Scenki z życia podczas Euro
Życie kibiców z dala od stref kibica
Strefa kibica Pod Wisienką
W strefie kibica w barze Pod Wisienką w Nasielsku już od południa gromadzą się goście. Miejsca warto zaklepać wcześniej. Te koło toalety już zajęte.
Ta strefa to dzięki państwu Frączakom. Prowadzą obok sklep spożywczy. Jako jeden z niewielu ostał się w okolicy. Duże markety wykończyły konkurencję. – Mamy stałych klientów, od lat nas odwiedzają. Teraz jest taki czas, niech się wszyscy cieszą – mówi pani Frączak, wydając stałemu klientowi piwo mocne Śląskie. W strefie jest wystrój, jak trzeba – drewniane ławy i stoły, flaga i biało-czerwony szalik. „Wszyscy jesteśmy drużyną narodową”. Na środku miejsce na ekran. Na razie puste. Telewizor z domu państwa Frączaków wjeżdża dopiero po 17. Plazma, 42 cale albo i więcej, zakrywa napis, że „Monika R. to suka”. Plazmę z kolei ochrania przykręcana pleksa. Jeden małolat rzucił w telewizor butelką. Trzeba uważać.
W strefie kibica Pod Wisienką są zasady. Nie wolno śmiecić. Nie ma gorzały. Tylko piwo i papieros, piwo i papieros. Piwem każdy z każdym się dzieli. Jak przynosi skrzynkę, to dla wszystkich. Weselej tak razem oglądać. Niby na wsi, ale jest ekipa. Jest Edzio-Rusek. Rusek to ksywa. Dlatego, że rosyjski ma opanowany. Odkąd się zaczęło Euro, tylko koszulki zmienia. A na piersi przypina tę samą biało-czerwoną wstążkę.
Jest też Bogumił, czyli Boguś. Do strefy wyrywa się z domu. Tam to ledwo mecz się zacznie, a żona zaraz zaczyna odkurzać; ma raczej taki charakter, że ogląda seriale. Boguś przez 20 lat pracował w Warszawie na Żeraniu. Potem odziedziczył po babci dom i ziemię i przeniósł się na wieś. Teraz wie, że żyje.
Jest też Bolo, ale nieśmiały. I młode pokolenie. Pod strefę podjeżdżają w pięciu czarną Corsą.
Boguś opowiada, że podczas pierwszego meczu Polska-Grecja Pod Wisienką było jak w Teatrze Wielkim. Półdupkami na parapetach siedzieli. Na pustych skrzynkach stali. W Nasielsku mieszka około 3 tys. osób. Do strefy przyszło kilkadziesiąt. – Po co jechać do Warszawy? Nam Warszawa niepotrzebna. Tu chociaż mecz obejrzymy, a tam co?
Pokolenia
Do domu państwa Mikulskich w Wołominie pod Warszawą przyszła rodzina i znajomi. Do meczu jeszcze godzina. Jest dziadek Marian – to najstarszy kibic. Kiedyś miał trzy dekodery, bo na każdym oglądał inną ligę piłki nożnej. Teraz wreszcie wszystkie mecze ma na jednym. Miłość do futbolu przekazał w genach synowi Robertowi. Robert kiedyś trenował piłkę, była nawet o nim wzmianka w gazecie. Ale poznał żonę Annę, założył rodzinę. Teraz z synem Adrianem, przyszłym dziennikarzem, bez „Przeglądu Sportowego” nie zjedzą śniadania.
Jeszcze pół godziny. Jest dziewczyna Adriana, Natalia. Wystąpiła w reklamie piwa u boku Bońka i Figo. Na okrągło leci teraz w telewizji. Jest też dziadek Janek – ogólnie woli siatkówkę, ale przyszedł do towarzystwa, razem z babcią Zosią. Jest siostra Anny, Jola, z mężem Edwinem i dziećmi Sebastianem i Eweliną. Są sąsiedzi – Małgosia, ubrana w białą koszulkę i czerwoną mini, i Michał, mistrz w opowiadaniu dowcipów. No i ratlerek Tiger.
20 minut zostało. Wszyscy powoli zbierają się w salonie. Są wygodne kanapy na środku pokoju, w odpowiedniej dla oczu odległości od telewizora. Jest plazma. 55 cali, informuje pani domu. Jest prawie 100 kanapek z trzech bochenków chleba. Dziadek Marian policzył. Jest zestaw kibica dla panów: piwo i chipsy. Są farby do malowania twarzy i biało-czerwone lakiery do paznokci – dla pań. Jest flaga rozpostarta pod telewizorem i szalik do kibicowania. Właściwie wszystko, czego potrzeba, już jest.
5 minut. – Teraz wszyscy są kibicami. W końcu Polska gra. Trzeba oglądać te mecze. Nie wypada być innym – mówi pani Anna. Jeszcze tylko kilka reklam, wstęp od komentatorów ze studia telewizyjnego.
Jest 20.45. Już.
Rysiek
W Radzyminie, mieście cudu nad Wisłą, na rowerze pana Wacława powiewa biało-czerwona flaga. Flaga jest zdobyczna. Zdobyta na drodze. Samochód jechał i zgubił. Dziś Polska gra z Rosją. Jako Polak – wiadomo – chciałby, żeby nasi wygrali. Ale łatwo nie będzie. Rosjanie są mocni. – Będzie remis, będzie dobrze – stwierdza głosem rozsądku pan Wacław. Kibicem jest niespecjalnym. Ogląda, bo ogląda, jako Polak po prostu. Nie to co Rysiek. Rysiek to był kibic.
Obaj – przyjaciele z dzieciństwa. Z tej samej ulicy, z tego samego dnia prawie. Rysiek tylko o trzy dni młodszy. Od dziecka piłką się interesował. Znał zawodników z całego świata. Jak mecze oglądał, to matka musiała z mieszkania uciekać. Do córki wyjeżdżała. Taborety szły w ruch. On tak przeżywał. Czasem pan Wacław rozmawiał z matką Ryśka. Mówił: Pani Janko, niech się pani nie dziwi, że ci kibice na stadionach ławki demolują. Przecież to tak jak stu pani Ryśków.
W takim dniu Rysiek na pewno stawiałby na naszych. Na mecz by pewnie pojechał. Jak Stadion Narodowy zaczęli budować, to co parę dni do Warszawy jeździł. Patrzył, jak idą prace. Skończonego już nie zobaczył. Dwa lata temu nagle zmarł. To był poniedziałek. Słabo się poczuł. Kup mi „Przegląd Sportowy”, powiedział do pana Wacława. „Przegląd” musiał mieć codziennie. Cała wersalka tego była. Pan Wacław zaszedł z „Przeglądem”, ale Rysiek leżał już sztywny. 61 lat. Zmarł na serce. I pewnie też przez to piwo. Miał zegarek wstawiony, znaczy rozrusznik. Starszy model. Jak się koło niego siedziało, to słychać było, jak tyka.
Po Ryśku zostały dresy. Oryginalne, angielskie. Zakładał je zawsze, jak grała Anglia. I ten rower z flagą też po Ryśku. Pan Wacław codziennie robi nim ponad 50 km. Parę razy objedzie wkoło Radzymina, dojedzie do obwodnicy, do Woli Rostowskiej.
Czasem przejedzie koło cmentarza. Przystanie, westchnie: No Rysiu, teraz to najważniejsze, a ciebie już nie ma.
Amerykanin w Warszawie
Kris właściwie nie wie, jak się tu znalazł. Pochodzi ze Stanów, z Wisconsin, studiuje dziennikarstwo, pięć miesięcy spędził w Finlandii, potem poleciał do Budapesztu, Sofii, Londynu, Frankfurtu, Kolonii, Berlina. W Warszawie wysiadł z nocnego autobusu, na dworcu, którego nazwy nie zapamiętał. Szukał dzielnicy Praga. Miał tam mieszkać couchsurfer, który zgodził się przyjąć go na noc. Przeszedł Wisłę, obejrzał z zewnątrz Stadion Narodowy. Zastanawiał się, czy nie kupić biletów na mecz Grecja-Rosja. Kilkanaście osób sprzedawało wokół stadionu. Te za 30 chcieli mu wcisnąć za 70 euro. Zrezygnował. A potem już był tutaj. Już pani Marylka podała szaszłyk z grilla, pani Kasia nalała wódki ze spritem i cytryną, już wszystkie zaczęły śpiewać „Polska, biało-czerwoni” i już tak został.
– Kris, pamiętaj, najważniejsi Polacy to Jan Paweł II, Wałęsa i Różycki, ten od naszego bazaru – tłumaczy po polsku pani Marylka. Kris nic nie rozumie, ale kiwa głową.
Pani Marylka już od rana tak edukuje obcokrajowców. Wcześniej zawędrowali tu Włosi i Hiszpanie. Taka międzynarodowa impreza się zrobiła. Z Jadzią, Kasią, Ulą i Tereską przyniosły faszerowane pieczareczki, szaszłyki, żeberka, owoce. Ustawiły stoliki i grilla pod blaszaną wiatą. Pani Marylka ustroiła nawet manekina – w czerwoną sukienkę z falbanami, czapeczkę i szalik kibica. Teraz taka moda – na wesela, przyjęcia wypada ubrać się na biało-czerwono. To przyjęcie zorganizowały z okazji, że Polska wygra 4:0 z Czechami. Miały być same, a tu tacy mili goście co chwilę ich odwiedzają.
Dziewczyny znają się od 20 lat, jeszcze ze stadionu. Zanim na jego miejscu stanął Narodowy. Gdy likwidowali bazar, jedni poszli na Marywilską, a one razem na Różyka. W sierpniu będzie dwa lata. Pani Marylka zaczynała od łóżka na ulicy. Sprzedawała farbowane kurtki. Z wykształcenia jest budowlańcem, ale rzuciła to, bo pieniędzy nie było. A z handlu ziemię w Ząbkach kupiła, domek wybudowała. Dla dzieci to wszystko. Syna wykształciła, doktorat teraz robi, córka do dobrego liceum chodzi. Tu na Różyku pani Marylka ma swoje stoisko z sukienkami. Tylko polskie marki. Chociaż wszystkie firmy powoli już padają. Wreszcie może oddychać. Zarabiać specjalnie nie potrzebuje. Żeby mieć pracę po prostu. I żeby wnukom móc kupić czekoladę.
Kris ani się obejrzał, jak minęła godzina. Umie już powiedzieć: Cześć, dzięki. No i: Polska.
Puszki
Puszki najlepiej zbierać tak – pokazuje Daniel – nisko przy ziemi, rękami między nogami przechodniów. Szybko. Trzeba przemykać w tłumie. Jeden zbiera, drugi pilnuje. Daniel ma 25 lat. Wuj Witek – 62. Sam go chował, od małego. Skuteczni są we dwóch. Mecz Polska-Grecja – 12 kilo puszek. Polska-Rosja – 14 kilo. Dz
isiaj Polska gra z Czechami. Naszykowali pięć worków. Nawet 20 kilo może być. Kilogram w skupie po 4 zł. O 7 rano następnego dnia trzeba pojechać. Jak się tak zbiera puszki wokół strefy kibica w Warszawie, dużo można zobaczyć. Jak kobieta gumową kulą przez przypadek dostała od policjanta, jak kostka brukowa latała i butelki, jak gazem psikali po oczach. Tak było, gdy chuligani przyszli pod strefę, gdy Polska grała z Rosją. Zgredziu, uciekaj! – wołali policjanci do pana Witka. Daniel sam został w tłumie. Tu go gazem, tam kulami, tu się ukrył za drzewem, tam nie mógł wyjść. Uciekał z 12 kg puszek, z jednego miejsca na drugie. Aż czapka na głowie ciężka mu się zrobiła. Ze zmęczenia. Jak ta armia policjantów przeszła, to od razu mieli pogniecione puszki. Przynajmniej o tyle łatwiej było tamtego dnia.
Czesi wygrali. Pomogło to Euro panu Witkowi i Danielowi. Za pieniądze z puszek kupią jedzenie i ciuchy. Starczy też na bilet na pociąg do Warki. Jadą tam na miesiąc zbierać truskawki.