Pół miasta złazili, zanim tu trafili. Niby 15 lat po przełomie Warszawa wciąż ziała dziurami, ale dla nich to były w większości bezużyteczne dziury. A tu wypisz wymaluj, jak znalazł. Domek w niezłym stanie, obok puste szopy. Teren spory, ogrodzony, w okolicy żadnych mieszkalnych domów. Wszystko porzucone. Obok cmentarz, jakieś podupadłe albo wykluwające się firmy gnieżdżące się w ruderkach, trochę chaszczy i dwupasmowa ulica. W sam raz, żeby robić hałas.
Był rok 2004. Dokładnie 25 października 2004 r. Nikt by tego dzisiaj nie pamiętał, gdyby nie to, że Leszek (tatuator) wytatuował sobie datę pierwszego zesquatowania na nodze.
My, w POLITYCE, żyliśmy aferą Rywina i upadaniem Millera, a oni żyli punk rockiem. Nie stała za tym żadna wielka idea. Mieszkać mieli gdzie. Głodni też nie byli. Ale czuli, że jakoś im nie pasuje włóczenie się z imprezami po klubach, gdzie łaska, kaska, VAT, PIT, Regon i ochroniarze. Do tego mieszkańcy. Czyli cicho sza, bo przyjedzie straż miejska i będzie po imprezie. A może po klubie. I zaproszenie na dołek.
Pierwszy adres to była Elbląska 2. Posprzątali i zaczęli ściągać zaprzyjaźnione kapele. Po kosztach. Na transport, sprzęt, paliwo do agregatu. Dość szybko się okazało, że wygodnie by było zamieszkać w opuszczonym domku. Wtedy się znalazł właściciel. Miły gość. Z początku trochę się złościł. Ale nie za bardzo. Szybko zrozumiał, że w gruncie rzeczy interes jest jakby wspólny. Oni się tu gratis gospodarzą. On ma gratis spokój ze złomiarzami. Przynajmniej mu wszystkiego nie wywiozą po kawałku do skupu. Z tego, że za Elbą na początku żadna wielka idea nie stała, nie wynika, że tu w ogóle żadnej idei nie było. Mniej czy bardziej anarchistyczne, antywojenne i antysystemowe chmurki zawsze się tu unosiły. Zwłaszcza że akurat zaczęła się wojna w Iraku.