Społeczeństwo

Włóż spódnicę piekielnicę

Św. Walenty opiekuje się zakochanymi z Krobi

Ołtarz św. Walentego w bocznej nawie krobiańskiego kościoła. Ołtarz św. Walentego w bocznej nawie krobiańskiego kościoła. Stanisław Ciok / Polityka
Choć św. Walentego ukradziono z Krobi, on nadal się wstawia za miejscowymi chorymi i zakochanymi. W tej drugiej sprawie jest naprawdę skuteczny.
Podopieczni św. Walentego: Daria i Jakub z synkiem.Stanisław Ciok/Polityka Podopieczni św. Walentego: Daria i Jakub z synkiem.
Beata Kabała ze swoimi muślinowymi cudami.Stanisław Ciok/Polityka Beata Kabała ze swoimi muślinowymi cudami.
Grażyna i Wojciech Jezierscy z dziećmi.Stanisław Ciok/Polityka Grażyna i Wojciech Jezierscy z dziećmi.

Być może świętych Walentych było dwóch. Jeden był biskupem w prowincji Terni. Wysyłał do wiernych listy o miłości do Chrystusa. Drugi był w Rzymie lekarzem i kapłanem. Udzielał ślubu legionistom, którzy nie mogli się żenić, bo cesarz Klaudiusz II Gocki uważał, że tylko kawaler może dobrze pełnić służbę w legionach. Kazał więc Walentego uwięzić i stracić. W więzieniu zakochała się w nim niewidoma córka strażnika i dzięki tej miłości odzyskała wzrok. Przed ścięciem napisał do niej list podpisując się: twój Walenty, co z pewnością, bo każda miłość jest piękna, miłe było Bogu.

Często przyjmuje się, że obaj kapłani to ta sama osoba. Na obrazach Walenty występuje jako dostojny biskup, uzdrawiający chłopca chorego na epilepsję. W Krobi Wielkopolskiej od niepamiętnych czasów – opowiada proboszcz tej parafii prałat Jan Reszelewski – jest on patronem chorych, zwłaszcza na epilepsję i choroby psychiczne. Patronem zakochanych – mniej. Owszem, w Krobi kupuje się w walentynki kwiaty, wręcza bileciki i serduszka, ale te bzdurne amerykańskie zwyczaje, mówi ksiądz prałat, kultywowane są dość niemrawo i jakby nie mają związku z Walentym, którego relikwie są w posiadaniu parafii.

Nie wiadomo, jak trafiła do Krobi cząsteczka czaszki biskupa, który żył w III w., ani jak cała czaszka na przykład do kościoła w Chełmnie, gdzie święty Walenty nie dzieli kościoła z innym świętym – jak w Krobi z Mikołajem – będąc jedynym patronem. Umieszczona jest w szkatułce mocno zaplombowanej, może w niej tylko proch, a może święte kości w proch się nie obracają, nikt nie widział relikwii, i dobrze, nic tu po ludzkiej ciekawości.

Walenty nie miał zbytniego szczęścia do siedziby w Krobi. Najpierw jego kaplica przy kościele św. Mikołaja została rozebrana, bo cały kościół, osadzony na grząskiej ziemi, trzeba było podbić palami, a kaplica, też w marnym stanie, przeszkadzała w tym zamiarze. Potem łamała się dwukrotnie wieża kościoła, w którym święty dostał ołtarz w bocznej nawie, palił się kościół, popadał w ruinę, wciąż będąc podnoszony.

Nastąpiło najgorsze. W lutym 1993 r. święty został ukradziony w srebrnej trumience, która chroniła go od 200 z górą lat. Było tak. Trumienkę długości 80 cm, z relikwiarzem w środku, na kilka dni przed odpustem przyniesiono z szafy pancernej na plebanię. Nagle rozległ się krzyk. W pokoju stała bliska omdlenia jedna z sióstr elżbietanek, których kiedyś było tu wiele, a teraz tylko dwie, takie czasy. Trumienka znikła. 14 lutego, w dzień odpustu, proboszcz niemal płacząc oznajmił wiernym o kradzieży.

Szukali parafianie, szukała policja i nic. Mógł ją zabrać jakiś chory, sądząc, że święty uzdrowi go mieszkając pod jednym dachem. Albo zakochany, licząc, że bliskie sąsiedztwo z relikwią skruszy serce nieczułej wybranki. Albo pospolity złodziej, skuszony srebrem trumienki, której dotąd nie tknęła ręka świętokradcy.

Na szczęście były w Krobi relikwie zapasowe, nieodświętne, i one dalej noszone są i całowane przez wiernych w odpusty każdego roku 14 lutego, w dzień męczeńskiej śmierci świętego.

Kiedyś to były odpusty, co się zowie. Szli do Krobi piechotą, jechali saniami, przybywali powozami z dalekich okolic, żeby po mszy iść w procesji, a relikwie z nimi. Biły dzwony, powiewały na wietrze kościelne chorągwie. Mrowie ludzi. A po procesji – stragany i wszystko na nich, co być powinno na odpuście. I tak co roku.

Walenty naprawdę pomaga

Tak obleganych odpustów już nie ma. Ludzie mają telewizję i przeceny w marketach. O cudownych uzdrowieniach też nie słychać, a były i spisywano je w księdze, która zaginęła, niestety, chyba w czasie wojny. I nie nazywa się już chłopców imieniem biskupa. Ostatni dostał imię Walentego w 1965 r. Od tej pory taśmowo Filipy, Mateusze, Kamile, odbijane jak sztancą, a gdzie święty?

Względem zakochania Walenty naprawdę pomaga, skoro trzy spotkane krobianki zaświadczyły, że są szczęśliwe w miłości. Pierwsza – Daria. Po studiach rolniczych przyszła do urzędu miasta prosić o pracę. Nie jest o nią łatwo w Krobi. Na stanowisko zarządzającego targowiskiem zgłosiło się 19 osób po studiach. Dlatego młodzi wyjeżdżają za granicę i do dużych miast, jak wszędzie w Polsce. Lecz nie przesadzajmy. Krobia się trzyma. W 1870 r. było w niej 1596 mieszkańców, w 1900 – 2186, a dziś – 4500.

Przychodzi więc Daria na rozmowę o pracę. Po drugiej stronie biurka siedzi Jakub. On ma dziewczynę, ona chłopaka. Jakub rażony od pierwszego wejrzenia. Ale nie śmie zabiegać. Organizują się dożynki. Ważna w Krobi sprawa.

Ziemia tutejsza jest tylko trochę mniej urodzajna niż na Kujawach. Bardzo droga i trudna do kupienia; ludzie nie chcą się wyzbywać. Uprawia się pszenicę, buraki cukrowe, zbiera warzywa i owoce. O rzut beretem stoją słynne Pudliszki, a ich historia jest równie jak Krobi porywająca.

W Krobi i okolicach przechowało się Borynowe przywiązanie do ziemi. Ludzie tu są z innej gliny niż reszta rodaków. Mają własny styl i sposób życia. Serdeczni, lecz nie wylewni. Oszczędni, pracowici i zapobiegliwi. Typowe cechy poznańskie, pomnożone o fakt z dalekiej historii.

Otóż w 1232 r. książę Przemysław II, chcąc pozyskać Kościół dla idei zjednoczenia księstw, na które kraj był podzielony, oddał Krobię i przyległe wsie biskupom poznańskim, którzy władali nimi aż do rozbiorów. Chłopi, na terenach zwanych dziś Biskupizną, płacili daninę właścicielom biskupom, ale nie były to obciążenia tak duże jak w majątkach szlachty. Poczuli się dumni, wyróżnieni. Nie było biedy. Co więcej, w XV w. w Krobi pojawiła się warstwa średnia, ludzie zamożni. Aż 32 młodzieńców pobierało wtedy nauki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Pod koniec XIX w. Biskupizna odebrana przez Prusaków znów przeszła pod biskupie władanie i tak było, aż nastali komuniści. Nie udało im się rozwalić tej lepszej gliny, z której zrobieni są krobianie. Nadal przedsiębiorczy (w nie za dużej gminie Krobi jest 800 firm, małych i średnich). Spokojni. Burmistrz, rdzenny krobianin, nie pamięta, żeby się tu wydarzyło na przykład morderstwo.

Wracajmy do Darii. W czasie dożynek odbywały się tańce. Jakub zaprosił Darię. Święty musiał maczać palce w tej sprawie. Daria poczuła, że to jest to. Wzięli ślub. Jakub przestał pracować w Urzędzie Miasta i wpadł w depresję. Ale wyszedł z tego, bo jeśli ma się taką żonę, pracującą w promocji miasta Krobi, mamę ich małego syna, wyjść można ze wszystkiego.

Brawo, biskupie Walenty

Albo weźmy historię Anieli Hajduk. Koleżanka zaprosiła ją na ślub i tam poznała swego przyszłego. Widywali się później, ale po koleżeńsku, przynajmniej ona tak to traktowała. Aniela szła na sylwestra z innym chłopakiem, a on za nimi, pewnie cierpiąc męki. Aż pojechała do Włoch na wycieczkę. I tam olśnienie. Uczuła nagle, że kocha tylko jego. Ślub wzięli po miesiącu. Dorobili się dwójki dzieci. A ona wciąż czuje się w małżeństwie jak księżniczka, wiedząc, że liczy się w jego życiu. Brawo, biskupie Walenty.

A znów Danuta Jankowiak wzięła ślub po 9 latach narzeczeństwa. Też nagłe olśnienie. Nie mieszkali ani chwili razem „w związku”, jak to teraz jest praktykowane, w Krobi zresztą też. Rodzice Danuty nigdy by się na to nie zgodzili. Mają dwójkę dzieci. Danuta jest zastępczynią kierownika Urzędu Stanu Cywilnego. Zarządza urodzeniami, zgonami i ślubami, ona, która tak długo ze ślubem zwlekała. I tak w ubiegłym roku zawarto 133 małżeństwa, dzieci urodziło się 135, były lata obfitsze, ale to nie jest jeszcze dno, żeby załamywać ręce. Umarło 140 krobian, niestety. Danuta ma dobrego męża, który nie zbiesił się po ślubie, jak to bywa. Szczęście na żądaną miarę. OK, święty.

Ale nie zawsze. Krobię obiegła wieść o strasznej tragedii. Dwóch rodzonych braci w sile wieku postanowiło się przejechać nowym samochodem. Zginęli w wypadku. Jedna z osieroconych żon już raz straciła męża. A teraz drugiego. To były kochające się wprost niesamowicie małżeństwa. Jedna z wdów miała za kilka dni obchodzić z rodziną 40 urodziny. Niestety, niestety.

Mężczyzn w Krobi śmierć zabiera szybciej jak wszędzie. Jest dużo wdów emerytek. Żyją skromnie – mówi Apolonia Dykcik – pocieszając się, że jej dzieciom powodzi się o trzykroć lepiej niż jej w ich wieku.

Lecz to nie w naturze wdów krobianek, żeby tylko biadolić. Chodzą po okolicy z kijkami, gimnastykują się, zorganizowały uniwersytet trzeciego wieku, który ma wielkie wzięcie. Uniwersytet, spotykany raczej w dużych miastach, w nie za dużej Krobi powstać musiał, bo tam jest wszystko – żeby tylko wyliczyć chór, orkiestry, zespoły regionalne, wspaniałe muzeum stolarstwa, towarzystwa, stowarzyszenia, a nawet schronisko dla zwierząt. Bogactwo to też wynika z mentalności krobian. Oni lubią sami siebie i potrafią o siebie zadbać, w Polsce to rzadkość. Już w XV w. zbudowali ze składek szpital dla ubogich i kalek, z własną łaźnią i niedużym drewnianym kościołem. W XVIII w. zaczęli brukować ulice, walczyć z zabobonami i zabraniać procesów o czary. I tak się ta zapobiegliwość ciągnie do dziś.

Wdowy nie chcą się zamknąć w czterech wdowich ścianach. Ostatnia nowość to pogotowie babcine. Do ich lokalu, gdzie dawniej był warsztat szewski, a który własnoręcznie odnowiły, może przyjść każde dziecko, od trzech lat do klasy trzeciej, i babcie dyżurujące bezpłatnie się nim zaopiekują. Otrzyma też pomoc w nauce, bo dużo tam nauczycielek emerytek.

Pasjami lubi tu przychodzić Ola od Jezierskich. Było tak. Spotkali się onegdaj mężczyzna po przejściach, kobieta na zakręcie. Prawdę mówiąc, wyswatano ich. I zaiskrzyło. Kupili w Krobi dom, bo – jak mówi Wojciech Jezierski – urzekło ich to miejsce. Miał być przeznaczony dla dzieci Grażyny z pierwszego małżeństwa. Ale dzieci osiedliły się w dużym mieście. Wtedy przyjęli do siebie na zastępcze rodzicielstwo Olę i jeszcze trójkę z domu dziecka.

To jest zawsze orka i harówka. Dzieci wychodzą na prostą, zmieniają się w oczach. Grażyna pracuje w mleczarni. Wojciech jest ankieterem, ma czas pracy nienormowany, więc może dzieci dopilnować. Wszystko gra.

Ken czeka w kolejce

W marcu otwiera się we wsi Domachowo karczma zwana Gościńcem, która będzie centrum kultury biskupińskiej. Wystąpią panny i mężatki w strojach, które tu przechowały się nie cepeliowsko, lecz autentycznie. Włożą spódnice piekielnice i kolejne warstwy spódników, w tym jeden tak wykrochmalony, że postawiony na ziemi stoi sztywno jak beza. Na głowy włożą nakrycia podobne do wielkich muślinowych motyli, które od swojej matki nauczyła się robić Beata Kabała. Szyje gazowe cuda, dorabiając do swej pensji katechetki, ponadto ubiera po biskupiańsku i sprzedaje lalki Barbie. Ken czeka w kolejce. Dostanie kapotę wołoszkę. Strój będzie z masą guzików, w tyle odcinany, podobny do księżowskiej sutanny, wszak to ziemia biskupia od wieków.

Beata to dziewczyna miła, na razie niezamężna. Lecz z pewnością już w planie działań świętego.

Polityka 06.2012 (2845) z dnia 08.02.2012; Coś z życia; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Włóż spódnicę piekielnicę"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama