Społeczeństwo

Jak narkotyk

Rozmowa z Olgą Morawską, wdową po himalaiście Piotrze Morawskim

Olga Morawska jest specjalistką od marketingu, wychowuje dwóch synów, wydała dwie książki. Olga Morawska jest specjalistką od marketingu, wychowuje dwóch synów, wydała dwie książki. Tadeusz Późniak / Polityka
Wszystko, co robiłam, robiłam dla Piotrka po to, żeby zrezygnował z gór dla mnie. A właściwie może nie dla niego, ale z powodu głębokiego przekonania, że jeśli się kogoś kocha, zrobi się dla niego wszystko - mówi Olga Morawska.
„Ktoś powiedział, że za wszystko dobre w życiu trzeba zapłacić cierpieniem. Ja zapłaciłam z nawiązką”.Tadeusz Późniak/Polityka „Ktoś powiedział, że za wszystko dobre w życiu trzeba zapłacić cierpieniem. Ja zapłaciłam z nawiązką”.
„Mieliśmy z Piotrem naszą wielką miłość i przekonanie, pewnie każde z osobna, że ze wszystkim damy sobie radę”.Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta „Mieliśmy z Piotrem naszą wielką miłość i przekonanie, pewnie każde z osobna, że ze wszystkim damy sobie radę”.

Barbara Pietkiewicz: – Można przestać być wdową? A ściślej – wdową telewizyjną?
Olga Morawska: – Można. I mieć drugie udane życie. Ludzie po stracie najbliższej osoby często nie chcą tego spróbować, zakleszczają się w żalu: jak on mi mógł to zrobić. Siedzi się, płacze, pije wódkę. W dodatku jest na to zgoda społeczna – na nieporadzenie sobie.

Znam wdowę, która obchodzi na cmentarzu imieniny męża. I chodzi się u niego opalać.
Bo można też sobie nie poradzić tak, że udaje się, iż zmarła osoba jest. Rozmawia się z nią, opowiada, prasuje ubrania.

Podobno rozwód jest jeszcze gorszy, choć co może być gorszego od nagłej śmierci najbliższej osoby?
Nie znam rozwodu, znam śmierć. Ona człowieka zabiera. Jest się kimś innym. Nie chce się jeść, a nawet się o jedzeniu nie pamięta. Nie można spać. Coś czarnego we mnie wchodziło, jakaś mgła. Miałam poczucie, że mnie to dusi, zabija. Przychodziło i odchodziło na zmianę. Nie ma słów.

Jaki był Piotr?
Koszmarny egoista. Jedyny, cudowny, niezwykły. Bardzo trudny do życia. Do każdego człowieka, który ma coś wielkiego do zrobienia, trzeba się dostosować. Czy ja wyglądam na taką, która się dostosowuje? Chyba średnio. Bardzo skoncentrowany na celu. Jasno wiedział, że chce być naukowcem. W wieku 28 lat zrobił doktorat z chemii. Świetnie fotografował. Biegał w maratonach, wciąż poprawiając czasy. Perfekcjonista. Zdobył sześć z 14 ośmiotysięczników.

Ale nie zdążył zrobić wielkiej kariery naukowej?
Bo równie mocno jak naukowcem chciał być himalaistą.

Kochała pani męża?
To była wielka, romantyczna miłość. Byliśmy razem 10 lat. Zmieniliśmy się. Nie wiem. Teraz, kiedy on nie żyje, zdałam sobie sprawę, że bardzo mi brakowało jego uznania, że tak dzielnie znoszę jego nieobecność. Byłam w rodzinie wychowywana na silną osobę, powiedzenie, że nie dam sobie z czymś rady, było niemożliwe.

Można przywyknąć do samotności?
Można. Pracowałam nad nią już wtedy, kiedy Piotrek żył i wyjeżdżał w góry, oswajałam ją. W końcu stała się normalnością. Nawet ją polubiłam. Cieszyłam się na wieczory z książką, kiedy moi synkowie już spali, a ja sama decydowałam, co się będzie dziać.

Ta półsamotność jest teraz udziałem wielu kobiet.
Mieliśmy z Piotrem naszą wielką miłość i przekonanie, pewnie każde z osobna, że ze wszystkim damy sobie radę. Nasze drogi szły równolegle, a nam się zdawało, że idą razem, że wszystko jest normalne. Ale nic normalne nie było. Długie i częste wyjazdy bardzo ludzi od siebie odsuwają. Traci się uważność na drugiego człowieka. Jeśli przez wiele miesięcy robi się coś zupełnie oddzielnie, bardzo trudno jest żyć razem, rozumieć się, mieć podobne spojrzenie na świat.

Nie dało się go zatrzymać w domu?
On sam też by siebie nie zatrzymał. „Ledwie wrócę do domu – pisał w pamiętniku – już tęsknię do kolejnych przygód. Jak kiedyś powiedział mój znajomy: na początku twoje życie toczy się normalnie, czasem przerywasz je wyprawami. Po tym twoje wyprawy toczą się normalnie i czasem przerywasz je życiem”.

Jak narkotyk?
„Człowiek wpadł w ten surowy biały świat i będzie go pragnął do końca życia. Lecz w tym surowym świecie będzie też pragnął rodziny i bliskich. Kompromis nie istnieje” – pisał Piotr.

Miała pani inny pomysł na życie?
Oboje mieliśmy inny. Podróże były naszą naturą. W każdej wolnej chwili jeździliśmy i zawsze dość daleko. Wyobrażałam więc sobie, że jedziemy na jakiś czas do ciekawego kraju, Piotrek pracuje tam naukowo, zwiedzamy, uczymy się nowych języków, poznajemy ludzi, ja rodzę kolejne dzieci. Z takim wspólnym pomysłem na życie wzięliśmy ślub, tak miało być.

W pamiętniku Piotra jest tyle miłości do pani, do synków. Ale góry kochał chyba jeszcze bardziej niż was?
Byłam zazdrosna o to, że on beze mnie, to nadal on, a bez gór, to już nie. Chciałam mu wytłumaczyć, że góry to tylko kawałek jego życia, a nie całe. Chciałam zatrzymać, ale nie było nawet co próbować. Więc mówiłam mu – jedź. Chciałam, żeby powiedział: Jesteś w ciąży, jak mógłbym teraz cię zostawić? Bo przecież nawet najdzielniejsza z żon, wychowywana do dzielności tak jak ja, może nie wytrzymać. Kiedy wyjeżdżał na Nanga Parbat i na K2, Gustaw miał trzy miesiące, a Ignac niecałe dwa lata.

Miała pani poczucie przegranej?
Wszystko, co robiłam, robiłam dla Piotrka po to, żeby zrezygnował z gór dla mnie. A właściwie może nie dla niego, ale z powodu głębokiego przekonania, że jeśli się kogoś kocha, zrobi się dla niego wszystko. Zrozumiałam, że sukcesy Piotrka, z których byłam dumna, to, że był taki sławny, że stanął na szczycie tylu gór, to są mimo wszystko jego sukcesy. Jechaliśmy raz na jakieś spotkanie i on mi mówi, że muszę zrozumieć, że to on jest himalaistą, a ja tylko żoną. A ja? Moje życie do mnie nie pasowało.

 

No i strach. Bała się pani?
Nie zauważałam strachu, stał się codzienną częścią mnie. Został udomowiony, codzienny. Byłam bardzo zmęczona, pracowałam zawodowo w poważnej firmie, w marketingu. A w domu wciąż karmiłam, przewijałam, on w górach, a ja nie spałam już kolejny rok.

Ten niesamowity esemes na pani urodziny…
„Kochanie, byliśmy na szczycie, próbowałem się do ciebie dodzwonić, wszystkiego najlepszego w dniu urodzin”.

Jak zginął?
To się stało pod Dhaulagiri. Szedł po lodowcu, śpieszył się, bo w obozie miała być jajecznica z polską kiełbasą. Zawalił się pod nim most lodowy nad szczeliną. Spadł 20 m. Przeżył, było go słychać. Uczestnicy wyprawy wezwali przez radiotelefon ratowników, którzy szli w innej wyprawie, żeby pomogli go wyciągnąć.

Musiał przeżyć straszne godziny w tej szczelinie.
Śniły mi się miesiącami… Nie mogłam sobie z tym w ogóle poradzić. Był przytomny, wiedział, że może umrzeć. Ale człowiek chyba nigdy nie godzi się ze śmiercią, że to już. Może umierał z myślą, że jest uratowany. Himalaiści mówią, że ludzie często giną w momencie, kiedy nadchodzi pomoc. Odprężają się i umierają.

Pomyślała pani: skoro góry były ważniejsze ode mnie, to zostań z nimi na zawsze?
Konsul chciał go ściągać do kraju. Miała się odbyć sekcja zwłok, identyfikacja. Procedury trwałyby ze dwa miesiące. Nie wytrzymałabym tego. Kazałam włożyć Piotrka z powrotem do szczeliny lodowej. Koledzy Piotra zorganizowali pogrzeb nad szczeliną. Został w górach, które kochał. W Warszawie odbyła się msza żałobna.

Ale pojechała pani do niego do Nepalu.
To była dla mnie próba, nie wiem, jak to powiedzieć, kosmiczna. Uświadomiłam sobie, że on nie żyje, dopiero wtedy, gdy nie spotkał mnie na lotnisku. Wiedziałam, że nie żyje, ale miałam zarazem nadzieję, że się wszystko na miejscu wyjaśni, że będzie dobrze. Brat był tam przy mnie, ze mną, po to też ma się braci, prawda?

Poszła pani do szczeliny.
Nie potrzebowałam jej widzieć. Zresztą to długa i trudna wspinaczka.

Nie pożegnaliście się z Piotrem?
Powiedział przez radiotelefon: Kochanie, może jutro będziemy mogli dłużej porozmawiać. Bo ja właśnie byłam czymś bardzo zajęta. Długo mnie to męczyło, że się z nim wtedy nie pożegnałam, lecz przecież nigdy nie ma dobrego czasu, żeby się żegnać.

Wtedy w Nepalu pomyślała pani o starym hinduskim zwyczaju sati?
Kiedy palono zwłoki męża, na stos wchodziła także jego żona. To byłoby dla mnie dobrym rozwiązaniem. Bo gdybym wtedy była przy szczelinie – ja, człowiek czynu – uratowałabym go. Nie wiem jak, ale na pewno. Gdyby wtedy zjawił się diabeł albo nie wiem kto i powiedział, że ja zginę, ale on będzie żył, zgodziłabym się na to bez wahania. Ale jednocześnie wtedy w Nepalu odzyskałam spokój serca. Ten rozdział został zamknięty. Chciałam otworzyć nowy. Po powrocie odwiedziłam 10 rodzin, które straciły w górach najbliższych. Powstała z tego książka, która ukazała się w kwietniu 2011 r., nosi tytuł „Góry na opak, czyli rozmowy o czekaniu”.

Wytrenowanie do dzielności znów upomniało się o panią.
Ktoś powiedział, że za wszystko dobre w życiu trzeba zapłacić cierpieniem. Ja zapłaciłam z nawiązką. Chcę być szczęśliwa, to mi się należy.

To prawda, że kobiety, które zostają same, są wykluczane z kręgów towarzyskich?
Koleżanka namówiła mnie kiedyś, żebym poszła na spotkanie towarzyskie. Nie czułam się tam dobrze. Dziewczyny z mężami pilnujące, żeby bodaj na centymetr się od nich nie oddalili. I rzesza samotnych, bardzo atrakcyjnych kobiet. Sama się chyba wykluczyłam. Ludzie nie umieją rozmawiać o śmierci. Traktują mnie z czcią albo jako kogoś, kto po tym, co przeszedł, nie powinien być zupełnie normalny.

Napisała pani wspomnienia o Piotrze połączone fragmentami z jego pamiętników w książce „Od początku do końca”. To także rodzaj autoterapii?
Spisywałam je, nie mając początkowo siły, żeby przeczytać jego pamiętniki. Piotr chciał je wydać. Zostawił setki stron pisanych na gorąco w górach, w namiocie, gdzie tylko było można. Na tytułowej karcie znalazłam dedykację: „Dla mojej kochanej żony, bez której wszystkie owe wydarzenia nie zaszłyby, która zawsze przy mnie stała i mnie wspierała”. I dla naszych dzieci, dla superdzieci, jak mówił Piotr.

Jak zniosły śmierć ojca?
Któregoś dnia Gucio spytał mnie, czy ma szkielet. Tak, ma. To pojedźmy w Himalaje, odnajdźmy szkielet taty i go znów ożywią, jak dinozaura. W jakimś sensie Piotr jest wciąż z nami.

Chciałaby się pani jeszcze zakochać?
Och, tak, strasznie. I żeby ten człowiek powiedział: Nie pojadę w góry, zostaję z tobą.

 

Olga Morawska jest specjalistką od marketingu, wychowuje dwóch synów, wydała dwie książki.

Polityka 28.2011 (2815) z dnia 07.07.2011; Coś z życia; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak narkotyk"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama