Artur Hajzer szedł z kolegami wiele godzin w nocy. Łatwiej wtedy o błąd. Zaczęło świtać. W połowie przejścia na Ciemniak zobaczyli leżące nawisy śniegu. Wydawało się, że były w bezpiecznej odległości. Zrobił zdjęcie. I krok, może dwa. Lawinie wiele nie trzeba. Usłyszał huk. Krawędź grani ruszyła w dół z piekielną szybkością.
Marian, ocalony z lawiny nad Morskim Okiem przez księdza Wojciecha (ksiądz prosi, żeby nie podawać ich nazwisk), taki ni to huk, ni to chrzęst, słyszy w sobie do dziś.
Grunt pod nogami Artura Hajzera raptownie się usunął. Jest doświadczonym taternikiem. Wspinał się w Tatrach, Alpach, górach Azji. Wiedział, że za wszelką cenę powinien płynąć ze śniegiem i utrzymywać na powierzchni lawiny tak długo, jak się da.
Zjeżdżał jak na pontonie, raz w górę, raz w dół. To koniec, pomyślał. Lawina wciągała nogi, ale udało mu się je wyrwać i utrzymać się na plecach. Starał się mieć szeroko rozstawione ręce i nogi. Nie była to straszna gruntowa lawina, zwykle wiosenna, zabierająca ze sobą ziemię, a z nią wszystko, co po drodze – kamienie, głazy, pnie drzew, mieląca porwanego człowieka jak sieczkarnia. Tak zginęli przed dwoma miesiącami trzej młodzi mężczyźni z Warszawy, zdolni, wykształceni, na progu karier zawodowych.
Światło z góry
Lawinę Hajzera tworzyły masy tafli śniegowych. Zatrzymała się. Zaczęła napierać. Gniotła. Wisiał w powietrzu w pozycji stojącej z ręką wyciągniętą w górę, trzymając czekan w dłoni. Zdołał jeszcze nim poruszyć. Przez szparę, wzdłuż ręki z czekanem, zobaczył skrawek nieba. Miał przez nią dopływ powietrza do niewielkiej niszy przed głową, w którą szczęśliwie ułożyły się tafle śniegu.
Cóż prostszego niż się wygrzebać, skoro to nie metry śniegu nad tobą? Ale wygrzebać się nie można. Kiedy lawina się zatrzymuje, śnieg tężeje jak cement. Artur Hajzer mógł tylko poruszyć nadgarstkiem wyciągniętej ręki i głową w utworzonej niszy, parę centymetrów w prawo i w lewo.
Na boku miał zawieszoną słuchawkę włączonego radiotelefonu. Druga była u kolegi z wyprawy. Lecz nie mógł zrobić najmniejszego ruchu, żeby podnieść ją do twarzy. Adam Marasek, taternik z Zakopanego, który na lawinach zna się jak mało kto, mówi, że zasypanie nawet do kolan jest groźne, bo lawinowy śnieg zatrzymując się cementuje je w mgnieniu oka. Człowiek stoi i ani drgnie.
Zasypanie głowy kończy się śmiercią. Chyba że – jak to było z jednym z ratowników TOPR – jego głowa znalazła się pod głazem, w niewielkiej, wolnej od śniegu przestrzeni. Był to prawdziwy cud, który na co dzień się nie zdarza.
Może też być, że tafle śniegu utworzą niszę, w której przez jakiś czas można oddychać. Albo człowiek, mając rękę niedaleko głowy, zdąży wydrążyć palcami nieckę przy nosie i ustach. Takie szczęście miał Marian z lawiny nad Morskim Okiem. Jeśli spływa lawina pyłowa, pod jej czołem, a pędzi z szybkością 300 km na godzinę, wytwarza się ogromne ciśnienie, mówi Adam Marasek. Śnieżny pył wciska się wówczas pod ciśnieniem w nos i usta. Człowiek jest jak zakneblowany.
Sylwester Kosiński, lekarz anestezjolog z Zakopanego i ratownik ochotnik z TOPR, który pisze doktorat o wypadkach lawinowych, mówi, że mózg pozbawiony tlenu umiera po pięciu minutach. Ale w śniegu, wychłodzony, może przetrwać niedotlenienie do 15 minut. Jeśli pomoc nadejdzie później, przykryty śniegiem nawet płytko, na kilkadziesiąt centymetrów, nie przeżyje. A ratownicy są w stanie dotrzeć do ofiar mniej więcej po trzech kwadransach. Dlatego we wszystkich górach na świecie ratuje się tylko 3 proc. zasypanych. Ofiara lawiny ma szanse, jeśli nie wszyscy uczestnicy wyprawy zostają zasypani. Mogą wezwać pomoc albo próbować odkopać głowę.
Towarzyszy Artura Hajzera lawina ominęła. Zostali na górze, jego śnieg zniósł daleko w dół. Wezwali na ratunek TOPR. Na szczęście telefon nie utracił zasięgu.
Artur usłyszał warkot helikoptera. Już miał trzęsawkę. Ciało telepało się jak oszalałe z zimna i napięcia. Wychłodzenie to po uduszeniu druga przyczyna śmierci w lawinie.
Nie wpadł w panikę. To ważne. Miał trochę światła z góry. Oddychał. Lecz najczęściej lawina to ciemność, ścisk, coraz większy chłód, niedobór tlenu i brak nadziei – mówi dr Kosiński. W Austrii przeprowadzono eksperyment: grupę wolontariuszy umieszczono w wytworzonych sztucznie warunkach lawiny. Założono im na twarze specjalne maski, przez które oddychali tak, jakby byli pod śniegiem. Po 15–20 minutach zaczęli w panice zrywać je z twarzy. Niektórzy jednak wytrwali w maskach dłużej, a jeden wytrzymał aż 40 minut.
Ratownicy odkopywali Hajzera z trudem. Nie można było po prostu wyciągnąć ze śniegu jego rąk i nóg, musieli kopać aż po końce raków na butach. Kiedy spływał lawiną, przyrzekał sobie, że jego noga nigdy więcej w górach nie postanie. Ale już w szpitalu myślał o nowej wyprawie. Jest przedsiębiorcą. Produkuje i sprzedaje górski sprzęt turystyczny. Będzie nadal wspinał się i chodził po górach. Że to niebezpieczne? W końcu każda działalność, mówi, jest także wspinaczką. I bywają w niej różne niebezpieczeństwa.
Marianowi z lawiny przy Morskim Oku ktoś powiedział w schronisku, kiedy już do niego dobrnęli półżywi z lawiniska, że jeśli człowiek ujdzie z życiem z lawiny, to albo góry znienawidzi, albo pokocha je jeszcze bardziej.
Wartość przyjaźni
Żona Mariana nie znosiła gór, mówiła, że się w nich dusi. Kiedy telewizja podała komunikat, że czwórkę turystów w Tatrach nad Morskim Okiem porwała lawina i jest jedna ofiara śmiertelna, była pewna, że to chodzi o wyprawę Mariana i jego przyjaciół. Przeżyła koszmar. Mimo to od tego czasu towarzyszy mężowi w jego wyprawach. Góry ją po tych przeżyciach przyciągnęły do siebie. Lubią z Marianem wędrować we dwoje.
On zaś, po tylu latach małżeństwa, zakochał się w żonie na nowo. Odkrył też po raz pierwszy w życiu wartość przyjaźni. Mówi się, że nie istnieje między mężczyzną a kobietą, ale nieprawda: jest. Mariola przychodziła, tak jak i on, do Ośrodka Profilaktyczno-Szkoleniowego im. ks. Blachnickiego w Katowicach, jak wielu z kłopotami rodzinnymi. Zwierzała się Marianowi. Rozumiał ją. Pił przez lata, często i dużo.
Nie uważał się za alkoholika, ale zgodził się na terapię w ośrodku odwykowym dla świętego spokoju, bo rodzina żyć nie dawała. Zamierzał prysnąć po kilku dniach: próbował, ale niestety nie dał rady. Z nudów poszedł na rekolekcje w ośrodku. Bywają takie nagłe olśnienia: doznaje się przenicowania duszy na drugą, lepszą stronę. Ksiądz Wojciech powiedziałby, że za sprawą Boga.
Marian przystąpił do ruchu AA, po dwudziestu paru latach przestał pić. Ksiądz Wojciech pomagał mu wytrwać w abstynencji. I to on zaraził go miłością do gór – dobre zmęczenie w czasie wypraw służy zdrowieniu duszy.
Tamtego strasznego dnia w lutym poszli grupą w kierunku Morskiego Oka. W schronisku zrobili przerwę, zjedli jajecznicę. Jedna z dziewczyn poczuła się źle. Ona i jej chłopak zrezygnowali z dalszej wyprawy. Mariola też nie chciała iść. Parę dni przed wyprawą widziała film o zejściu lawiny. Ale zmieniła zdanie i dogoniła ich po drodze. Szli w czwórkę – Marian, Mariola, Sylwia i ksiądz Wojciech. Posuwali się zboczem góry Miedzianej w śniegu, raz po kolana, raz po pas. Było pięknie. Mariola zrobiła zdjęcia, ostatnie, tak jak Artur Hajzer, na kilka sekund przed zejściem lawiny. Odkopano ją z tymi zdjęciami w aparacie, nie doznały uszczerbku.
Zejścia lawiny nie można przewidzieć, choć można próbować ustalać stopień zagrożenia lawinowego. Adam Marasek mówi, że nie musi być wtedy w górach dużo śniegu. Leżąc np. na lodzie, może on ześliznąć się w dół, zabierając po drodze kolejne warstwy.
Szli zimowym szlakiem, zachowując należyte od siebie odległości, jak się w górach wymaga. Marian i ksiądz Wojciech na przedzie. Ksiądz poprosił, żeby wszyscy odmówili koronkę. Ledwo skończyli, dał się słyszeć trzask pękającego śniegu, ten, który Marian słyszy w sobie do dziś. Sylwia krzyknęła. Marian zdążył pomyśleć: lawina, i już ich podcięło. Niosło go głową w dół. Nie zdążył odrzucić plecaka, choć trzeba się go było pozbyć spływając, również kijków i nart. I wciąż jak Hajzer kurczowo trzymał czekan w ręku. Widział Sylwię, lawina raz ją przykrywała, raz wyrzucała na powierzchnię.
Masa śniegu napotkała po drodze głazy. Zatrzymała się. Nie zepchnęła ich, jak przed laty licealistów z Tych, w wodę Morskiego Oka. Pas plecaka, który przekręcił się w bok, tamował Marianowi oddech. Tkwił w śniegu z ręką blisko głowy. Zdążył wyżłobić koło twarzy małą zbawczą niszę. Nie dusił się, ale zaczął się bać, że zaraz zwariuje.
Życie na nowo
Księdza prawie nie przysypało. Podmuch, wytworzony przez pędzącą lawinę, odrzucił go w bok. Zobaczył na lawinisku wystającą ze śniegu rękawiczkę Sylwii. Jęczała. Rzucił się do odgrzebywania jej głowy. Posłyszał wołanie Mariana spod śniegu. Odgrzebywał im głowy na zmianę, raz jej, raz jego. Sylwia oswobodziła się pierwsza, potem Marian. Artura odkopywało łopatami pięciu ratowników. Jak poradzili sobie sami, odgrzebując się gołymi rękami? Ksiądz powiedziałby: z pomocą Boga.
Zapadał wieczór. W górach zalegała gęsta mgła. Marian w szoku zaczął szukać czekana. Pod śniegiem została Mariola. Nie było słychać jej wołania. Opamiętał się. Oni także. Zaczęli rozpaczliwie kopać rękami na oślep. Sylwia krzyczała: wróć do nas, Mariolka. Próbowali dzwonić z komórki do TOPR, zasięg się urwał, ale mieli nadzieję, że może tam zrozumieli.
Wreszcie natrafili na Mariolę. Zasypało ją niedaleko od Mariana. Odkopali głowę i tułów. Miała zamknięte oczy, twarz i włosy oblepione śniegiem. Zaczęli reanimować. Nie dawała oznak życia. Wreszcie usłyszeli warkot helikoptera. Mimo fatalnych warunków, przylecieli ratownicy z dr. Sylwestrem Kosińskim. Zabrali Mariolę na pokład. Dalej ją reanimowali. Na lawinisko w grupie ratowników dociera zawsze lekarz ratownik albo przeszkolony ratownik medyczny.
Helikopter nie mógł zabrać wszystkich. Spytano ich, czy są w stanie sami dojść do schroniska. Powiedzieli, że mogą, choć było to ryzykowne. Przemokli do suchej nitki i padali z nóg. Ale udało się. Jakoś doszli. Na drugi dzień w szpitalu Marianowi i księdzu nie pozwolono zobaczyć Marioli. Nie żyła. Udusiła się pod śniegiem. Jeden z zasypanych w innej lawinie, pod Zawratem, który leżał pod metrową warstwą śniegu, miał na ręku zegarek mierzący puls. Z zapisu na zegarku wiadomo było, że najpierw stracił przytomność, potem ją odzyskał, tętno stało się szybsze, aż spadło do zera.
Może z Mariolą było podobnie, lawina odebrała jej być może przytomność i pozwoliła na mniej okrutną śmierć. Marian nie płakał tak nigdy w życiu. Płakał też przy iluminacji, kiedy w nagłym przebłysku zrozumiał, że odtąd nie będzie pił, marnował sobie życia, nie będzie miał myśli samobójczych, że rodzi się jakby po raz drugi. Wtedy wstydził się łez. Gdy dowiedział się o Marioli – już nie.
W miarę upływu dni coraz bardziej docierało do niego, że wybrano go do życia po raz trzeci. Jest ślusarzem. Założył własną firmę budowlaną. Żyje. Żona jest nareszcie szczęśliwa, należy jej się, cierpiała przez niego tyle lat. Teraz Marian chciałby mieć wnuczkę. Jeden syn pracuje w Anglii, drugi mieszka z rodzicami. Nie traci na wnuczkę nadziei.
Ks. Wojciech mówi, że skoro dano mu także życie na nowo, powinien żyć nie na 80 proc., ale na 100. Co oznacza, że we wszystkim żyć jeszcze bardziej. Aż do matury pragnął mieć rodzinę, być mężem i ojcem. Na studiach zrozumiał, że Bóg wybrał go do innego ojcostwa – miał nieść pomoc uzależnionym od alkoholu i ich rodzinom. Przychodzą do niego pogruchotani, zrozpaczeni, czasem ze strasznymi życiorysami. Słucha ich nieraz całymi nocami, do czwartej, piątej rano, rozmawia, bo brak czasu za dnia. Na tym polega owo „jeszcze bardziej” po lawinie. Wciąż młody i w wierze niezachwiany. Z charyzmą, jak się powiada.
Sylwia po lawinie leżała w szpitalu, bo pokazywała się jej krew w ślinie. Wyzdrowiała. Ona także rozpoczęła nowe życie. Wstąpiła do zakonu kapucynek, które pomagają dzieciom w potrzebie.
Artur Hajzer, jak co roku, dwa miesiące poświęci górom. Lawina nie poczyniła w nim psychicznych szkód. Wszystko jest jak dawniej, ale został mu po niej wstyd: on, można powiedzieć fachowiec, tak głupio wszedł pod Ciemniakiem na nawis.