Choroba nastolatek? Gówno prawda! – denerwuje się na forum głodne.pl 26-letnia Jola. Jej dzisiejsze rozmówczynie to 31-letnia Vika, 27-letnia Lucille i 30-letnia Iga. Forum to jedyne miejsce, gdzie można szczerze pogadać, bez paraliżującego lęku, że się wyda. Bo bulimia to straszny wstyd i upokorzenie. Kto zrozumie, że poważna kobieta pochłania na raz trzy tabliczki czekolady, budyń i cztery pączki, popija to litrem wody, żeby za chwilę wszystko zwymiotować. I że to absolutny przymus.
Do niedawna nawet w Stanach Zjednoczonych 30–40-letnie kobiety zgłaszające się do lekarzy słyszały: Nie możesz mieć bulimii, nie w twoim wieku. Najnowsze statystyki nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Renfrew Center Foundation w Filadelfii, specjalizujące się w leczeniu zaburzeń odżywiania, w ciągu zaledwie dwóch lat odnotowało 25-proc. wzrost liczby pacjentek w wieku 35 lat i starszych. W Polsce jest podobnie, choć dokładnych statystyk brak.
– Z roku na rok kobiety koło trzydziestki to coraz liczniejsza grupa pacjentek – mówi Magda Małkiewicz-Borkowska z przychodni Mabor w Warszawie, która leczy zaburzenia odżywiania od ponad 20 lat. – Przyczyn jest kilka. Choroba nagłośniona przez media jest łatwiej przez kobiety rozpoznawana, zmniejsza się stygmatyzacja związana z wizytą u psychologa czy terapeuty. Poza tym dorosłe kobiety są bardziej siebie świadome, łatwiej przyznają, że coś jest nie tak, i chcą się leczyć. W przeciwieństwie do nastoletnich anorektyczek nie idealizują choroby. Przeciwnie, są nią udręczone.
Anoreksja i bulimia to choroby jakby lustrzane. Dopiero w 1979 r. bulimię opisano jako oddzielną jednostkę kliniczną. Wcześniej myślano, że to objaw współwystępujący przy anoreksji. Ale te choroby wiele różni. Chore na anoreksję są sobą zafascynowane, przynajmniej dopóki nie zaczną umierać. Czują się czyste jak bezcielesne anioły, które żywią się światłem i powietrzem. Bulimiczki czują się jak szmaty, pokonane przez własną cielesność. Anorektyczki mają absolutną kontrolę nad jedzeniem. Bulimiczki absolutnie ją tracą. Anoreksja jest jawna – wychudzenia trudno nie zauważyć. Po bulimiczkach nic nie widać. Anorektyczki stanowczo zaprzeczają, że mają jakikolwiek problem, bulimiczki z rozpaczą się do niego przyznają. Mimo różnic to choroby siostrzane. Często jedna przechodzi w drugą. „Z Any w Mię” mówią te, które po opanowaniu anoreksji popadły w bulimię. Według Magdy Małkiewicz-Borkowskiej to także może być jedną z przyczyn wzrostu liczby dorosłych pacjentek z bulimią – odłożony efekt fali anoreksji z lat 90.
A na horyzoncie jest już trzecia siostra – ortoreksja: obsesyjne i równie niszczące przestrzeganie surowej diety. Ona też może łączyć się z bulimią, kiedy ortoreksyjne dni przeplatają się z bulimicznymi nocami, podczas których kobiety napychają się wszystkim tym, czego normalnie sobie odmawiają.
– Nie zawsze łatwo uchwycić moment, gdy zaczyna się choroba – mówi Magda Małkiewicz-Borkowska. – Prowadzimy szkolenia dla kadry menedżerskiej, podczas których mówi się o różnych rzeczach, między innymi o trudnościach w codziennym funkcjonowaniu, i bardzo często widać, że styl życia tych ludzi przypomina objawy bulimii. Nie jedzą cały dzień w pracy, bo nie mają czasu, a wieczorem obżerają się aż do mdłości. Albo cały tydzień siedzą za biurkiem, a w weekend obsesyjnie ćwiczą. To ten sam mechanizm. Coraz częściej zaburzenia jedzenia zaczynają dotyczyć także mężczyzn. Przywiązują wagę do wyglądu, odchudzają się i zabijają stres kompulsywnie jedząc. Pochłanianie czternastu batonów w ciągu dnia to jeszcze nie bulimia, ale z całą pewnością coś jest nie tak. Zwłaszcza gdy brak batona w kieszeni wywołuje atak panicznego lęku.
„Epizody objadania się występują co najmniej dwa razy na tydzień przez co najmniej dwa miesiące” – to jedno z kryteriów pozwalających w pełni zdiagnozować bulimię. Takie chore stanowią 1–2 proc. populacji. Ale za nimi jest rzesza kobiet, którym zdarzają się tzw. bulimiczne epizody. Mają atak raz w miesiącu albo tylko w sytuacjach stresowych, albo nie pochłaniają monstrualnych ilości jedzenia, a żeby biec do ubikacji, wystarczy im jedna kanapka za dużo, ciastko czy czipsy. Granica jest płynna i delikatna.
Marta odchudzała się od zawsze i od zawsze lubiła jeść. Gdy przesadziła, zdarzało jej się zwracać. To było jakieś wyjście i przecież miała nad tym kontrolę. Nie potrafi określić momentu, kiedy ją straciła.
– Szłam odprowadzić dzieci do przedszkola, po drodze wstępowałam po zakupy, wracałam do domu i przygotowywałam sobie posiłek. Łapałam się na myśli, że nie wiem, czy siadam, żeby to zjeść, czy żeby to wyrzygać. I uświadamiałam sobie, że już zakupy robiłam pod tym kątem, pakując do koszyka najbardziej paskudne rzeczy, których normalnie nie jem – wspomina. Wtedy nie pracowała. Kiedy zaproponowano jej stanowisko w redakcji kobiecego pisma, była już na kolejnym etapie – zwracała wszystko, co zjadła. Dlatego po rozmowie wstępnej pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, była lustracja toalet. Były OK. Praca, bufet, kibel, praca, bufet, kibel – z ciągłą obawą, żeby ktoś nie zaczął podejrzewać, że za często znika.
– W toalecie stale mijałam się z dziewczyną z działu reklamy, gdy wychodziła, czułam charakterystyczny, kwaśny zapach. Ona też podejrzliwie mi się przyglądała. W końcu zaczęłyśmy rozmawiać. Jezu, jaka to była ulga, że nie tylko ja – opowiada. – Potem odważyłam się powiedzieć przyjaciółce i okazało się, że ona doskonale wie, o czym mówię. Kolejna rozmowa z kolejną dziewczyną i reakcja: O Boże, to ty też?! Naprawdę jest nas sporo.
To rytuał. Każda ma własny. Jedne objadają się tylko ukradkiem, w czterech ścianach, planując dokładnie każdy szczegół. Drugie wędrują od fastfoodu do fastfoodu, a potem w panice szukają jakiejś znośnej toalety. To trzeba sprawdzić przede wszystkim – gdy na przykład idzie się ze znajomymi do restauracji – jak wygląda WC. Czy wystarczająco dyskretne i czy umywalka jest w kabinie, czy na zewnątrz. Trzeba starać się jeść powoli, żeby nie wzbudzić podejrzeń, a potem zniknąć dyskretnie na dziesięć minut i starać się, żeby nie uszkodzić makijażu.
Jedne czekają na weekend. Planują, że to będzie właśnie wtedy. Przez cały tydzień gromadzą zapasy, starannie dobierając produkty. Nie będą odbierać telefonów, nie zareagują na dzwonek do drzwi. Jedzenie stało się dla nich czynnością tak intymną, że nie są w stanie przełknąć niczego w obecności innych. Już nie mówiąc o tym, co potem.
Drugie tak kończą stresujący dzień. Odliczają godziny i minuty do końca pracy. Zaczynają zapychać się już w drodze do domu, łapiąc ze sklepowych półek co popadnie i jeszcze na zapas do domu, żeby nie zabrakło.
„Mogę być tylko chuda, albo żadna. Chuda, albo żadna. I nie ma w tym, kurwa nic interesującego. To puste, głupie i wstydzę się tego” – pisze w blogu Aghi.
Zwykle się tak myśli, zwykle jako winną wskazuje się modę na szczupłą sylwetkę. Jest w tym tylko część prawdy. Ale trudno się zgodzić, żeby preferowany w naszej epoce styl mógł być jedyną przyczyną powstawania skomplikowanych zaburzeń psychicznych. Owszem, czasy kierują uwagę na jedzenie. Z jednej strony pisma kobiece obsesyjnie lansujące szczupłość i diety, z drugiej – wszechpotężna reklama zachęcająca do konsumpcji. Zaburzenia odżywiania mogą być formą zbiorowego protestu przeciw zbyt sztywnym i idealnym normom. Gdyby jednak moda na odchudzanie była jedyną przyczyną, bulimiczki stanowiłyby nie kilka, a kilkadziesiąt procent populacji – przekonują autorzy książki „Anoreksja i bulimia psychiczna” pod red. Barbary Józefik.
– Niedawno w Skandynawii przeprowadzono duże badania na ten temat i wyniki były szokujące – mówi Magda Małkiewicz-Borkowska. – Okazało się, że jeśli chodzi o zaburzenia odżywiania, w 65 proc. winę ponoszą skłonności genetyczne, w 30 proc. sytuacja indywidualna, czyli stresy, kryzysy życiowe, napięcia, a tylko w 5 proc. – moda i presja kulturowa.
Nie znaczy to, że istnieje gen anoreksji czy bulimii. To raczej wrodzona słabość mechanizmu kontroli wagi czy wrodzona predyspozycja do jej nadmiernego kontrolowania.
Nie da się sporządzić portretu bulimiczki. Pochodzą z różnych środowisk, różnią je sytuacje życiowe, etapy życia, na których dopada je choroba. Gdyby szukać cech wspólnych, byłyby to trudności z kontrolowaniem emocji i impulsów oraz skłonność do depresji (w terapii często pomagają antydepresanty). Dla wszystkich jedzenie jest wyuczonym sposobem radzenia sobie ze stresem i trudnymi sytuacjami.
To paradoks. Bo jednocześnie nienawidzi się jedzenia i obsesyjnie o nim myśli. Najpierw się sobie ustępuje, a potem trzeba sobie dowalić. Nagroda i kara w jednym. Wrzuca się w siebie jak do śmietnika, bez czucia smaku, w jakimś dziwnym oszołomieniu, jakby się chciało zabić w sobie jakąś pustkę, górą jedzenia zasypać wewnętrzne doły. Więc dwa słoiki nutelli, ogórki, masło, soja, litr lodów, mięso, zimny bigos, bo szkoda czasu na podgrzewanie, bochenek chleba, blacha ciasta, a jak już nic nie ma, to nawet kilo surowego ryżu i litr oleju na popicie, żeby dało się zwrócić. Odprężenie i euforia, ale tylko na chwilę. Bo zaraz panika, że trzeba te kalorie jakoś anulować, unicestwić. Rzygania też się nienawidzi, ale coś bezwzględnie pcha do łazienki, przecież nie można sobie darować. Więc palce w gardło albo cała ręka, albo łyżeczka, a jak nie wystarcza, to nawet widelec, nie ma, że boli, po co żeś tyle żarła. Do krwi, do żółci, żeby nic nie zostało. Patrzy się na wszystko, co się zjadło i czego się, dzięki Bogu, już nie strawi. Poczucie oczyszczenia i ulga. Ale też tylko na chwilę, bo zaraz wstyd i zeszmacenie, bo znów się stało. Znów wymknęło się spod kontroli.
Problem Marty zaczął się tak naprawdę po śmierci siostry. – Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Na przemian miałam napady agresji i depresji, żarłam i rzygałam – wspomina.– Później uświadomiłam sobie, że to był rodzaj samozagłady. Jedzenie to namiastka życia, a ja chciałam zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Zwracałam wszystko, co zjadałam, wychudłam potwornie. Dziś rozumiem, że był to rodzaj żałoby.
Bulimia to nie jest zwykłe obżarstwo, nie ma nic wspólnego z rzymskimi womitoriami ani gargantuiczną ucztą. Bulimia to mówienie „nie” za pomocą objawów, nie wprost. Ciało staje się obszarem walki. Pokonane i zmaltretowane po ataku symbolizuje bezsilność, słabość, pogardę dla siebie. To rodzaj autoagresji skierowanej do wewnątrz i symbolicznie wyrzucanej razem z wymiotami. Przedziwna mieszanka autodestrukcji i oczyszczenia.
– Tu nie chodzi o zwykły głód – tłumaczy Magda Małkiewicz-Borkowska. – To głód psychiczny, który przekształca się w głód fizyczny. Głód i obżarstwo to objawy czegoś nie do końca uświadamianego. Psychiczne problemy przetłumaczone na język ciała. Bulimiczka nie mówi: jestem głodna, tylko: muszę coś zjeść. I tym, co wówczas czuje, jest absolutny przymus.
To nałóg. Z zakupami biegnie się jak najszybciej do domu. Ręce się trzęsą, trudno trafić kluczem. Zatrzaskują się drzwi i zaczyna się haj, resztę pamięta się jak przez mgłę. Aż do momentu, kiedy wypuszcza się z ramion sedes. Wtedy myśl: to był ostatni raz. „Nie chcę do końca życia oglądać tego, co zjadłam, w muszli klozetowej. Nie chcę czuć wstrętu do samej siebie spoglądając w lustro po akcji w WC. Nie chcę podkrążonych i spuchniętych oczu, psującego się szkliwa na zębach, piekącego przełyku, wzdętego brzucha, bolącego żołądka, skręcających się jelit. Nie chcę mieć zawrotów głowy, ciemnych plam przed oczami, zniszczonej cery. Nie chcę rzygać krwią. Nie chcę!” (anonimowe cytaty pochodzą z wypowiedzi bulimiczek na forach internetowych i prowadzonych przez nie blogów).
Zaczyna się odwyk. Starannie liczone czyste dni. Zero słodyczy, dieta, siłownia, kremy wyszczuplające. Desperackie próby wytrwania. Rozdrażnienie, bezsenność, głód oszukiwany winem i poczucie, że zaraz się zwariuje. A potem: „Kurwa, kurwa, kurwa wiedziałam, że tak będzie. Przykro mi, nie dałam rady. Witaj ponownie pani B”. To nałóg, tylko że alkoholikowi można powiedzieć: nie pij. A co powiedzieć bulimiczce? Nie jedz?
Żeby się odbić, trzeba sięgnąć dna. Dla jednych to jest wizyta u dentysty, kiedy okazuje się, że zęby totalnie się posypały, przetrawione kwasami żołądkowymi, dla innych – pierwsza krew z przełyku i lęk przed rakiem gardła, dla jeszcze innych – stan po kilkudniowym ataku, kiedy na ostatnich nogach dzwoni się do przyjaciółki po pomoc i ląduje w szpitalu pod kroplówką. Albo kiedy nie można przestać nawet w ciąży, mimo potwornej świadomości, że szkodzi się dziecku, ani po cesarskim cięciu, kiedy boli każdy oddech, a i tak nie można przestać wymiotować. Dla Marty to była zapchana umywalka.
– Poszłam na urodziny do koleżanki w zaprzyjaźnionej redakcji – opowiada. – Były ciasta, tort i ja to wszystko zjadłam. Poleciałam do toalety, ale sedesy były strasznie nisko, a ja nie umiem wymiotować zgięta w pół. Wszystko zatrzymuje się w gardle, robi mi się taki czop w przełyku. Zaczęłam wymiotować do zlewu, ale się zapchał. Po wierzchu pływały rodzynki, a ja miałam jeszcze tort do zwrócenia. Stałam bezradna i przerażona, że zaraz się wyda. Wtedy postanowiłam pójść do lekarza.
Bulimia, podobnie jak anoreksja, może doprowadzić do śmierci. Bo to nie tylko zepsute zęby, wypadające włosy czy opuchnięta twarz. W późniejszych stadiach to także zaburzenia hormonalne, ale przede wszystkim zaburzenia rytmu serca i kompletne wycieńczenie. W skrajnych przypadkach leczenie zaczyna się od hospitalizacji, żeby doprowadzić organizm do ładu. W mniej drastycznych stosuje się psychoterapię wspomaganą antydepresantami.
– Zaczyna się od tego, żeby wyraźnie zobaczyć i zrozumieć chorobę. Prowadzi się dzienniczek, żeby ustalić, w jakich sytuacjach dochodzi do ataków – tłumaczy Magda Małkiewicz-Borkowska. – Bulimia to problemy psychiczne przełożone na język objawów, chodzi o to, by przeprowadzić tłumaczenie zwrotne, dotrzeć do prawdziwego problemu. Etap końcowy to praca nad emocjonalnym zaakceptowaniem siebie.
Nie ma ścisłych danych, jeśli chodzi o rokowania. O dużej poprawie można mówić w 30 do 60 proc. przypadków, o średniej w 9 do 30 proc., a od 5 do 25 proc. to przypadki beznadziejne. Co to znaczy poprawa? Bulimiczki ujmują to tak: po pierwsze – zjeść posiłek nie rzygając potem, po drugie – zjeść go i się potem nie nienawidzić, po trzecie – w ogóle go zjeść. Według nich z bulimią jest jak z alkoholizmem, nawet gdy się przestanie, to jest w człowieku do końca życia i nigdy nie można być pewnym, kiedy wróci.
Joanna Łukaszewicz-Bernady wierzy, że jednak nie wróci. Żyła z bulimią 12 lat. Trochę jak doktor Jekyll i mister Hyde miała ciemną i jasną stronę. Jasna to były studia, świetnie zdane egzaminy, potem praca w Radiu Zet, ciemna – samotne rytuały odprawiane między lodówką a sedesem.
– Długo udawało mi się tak funkcjonować, żeby się jakoś strasznie nie uszkodzić – wspomina. – Brałam witaminy, mikroelementy, między atakami starałam się zdrowo odżywiać i po prostu miałam chyba silny organizm.
Mając 30 lat wyjechała do Stanów. Tam całkowicie straciła kontrolę nad chorobą. Pochłaniała tony śmieciowego, amerykańskiego jedzenia napychając się do granic możliwości. I wymiotowała. I tak dwa razy dziennie, dzień w dzień przez kilka tygodni.
– Straszny dół, płakałam z bezradności, ale nie mogłam przestać – opowiada. – Mieszkałam w wynajętym pokoju, więc kiedy zatkałam sedes, to nie była tylko moja sprawa, musiałam wzywać hydraulika, tłumaczyć się. Koszmar.
Weszła na internetowe strony o uzależnieniach i tak znalazła ćwiczenia medytacyjne. Zaczęła sama, potem zapisała się na warsztaty rozwoju osobistego, wreszcie na zajęcia dance alive, które pomagają odzyskać spontaniczność i kontakt z własnym ciałem.
– Bulimia to efekt braku kontaktu ze sobą, z własną świadomością – tłumaczy. – To cały ignorowany świat doznań. Coś w człowieku woła, a im bardziej nie chcemy tego słuchać, tym bardziej to domaga się uwagi. Do tego zabójcza wizja siebie sklecona z tego, co się przeczytało, zobaczyło, co narzuca kultura. Dziś jestem po prostu bardziej świadoma siebie. Fakt, że grubsza. I co z tego? Kto powiedział, że mam być chodzącym ideałem?
Joanna Podgórska
współpraca Agnieszka Dobosz