Społeczeństwo

Optymizm. Nie zmuszaj się i nie udawaj

Czy ostatni rok w twoim życiu był bardzo dobry? – to pytanie postawiono mi na oficjalnej imprezie dla uczczenia sukcesu odniesionego przez organizację X. Następnie wysłuchałam katalogu osiągnięć oraz opisów szczęścia moich rozmówców. Można było odnieść wrażenie, że każdy z obecnych uważa za swój obowiązek zapewnić o tym, jak bardzo szczęśliwym czuje się człowiekiem. Ani śladu typowej polskiej kultury narzekania.

 

Nie od dzisiaj wiadomo, że odpowiedź na pozornie niezobowiązujące pytanie: Cześć, co u ciebie słychać? – bardziej niż od naszego samopoczucia zależy od tego, kto pyta. Są sytuacje, w których wypada odpowiedzieć krótko: Dziękuję, w porządku; są też takie, w których warto ponarzekać – w końcu wiadomo – stara bieda. Subtelne podkreślanie swojego dobrego humoru i własnych osiągnięć staje się w Polsce coraz częstsze; w pewnych miejscach jest wręcz oczywiste. Chociaż autoprezentacja siebie jako osoby zawsze szczęśliwej – zadowolonej, dynamicznej, osiągającej sukcesy – jest u nas czymś nowym i trudnym.

Starsi pamiętają tradycyjne wychowanie, wedle którego młody mężczyzna prezentujący nadmierny entuzjazm wobec swoich planów i afiszujący się własnym dobrym samopoczuciem mógł zasłużyć na etykietkę niezbyt wiarygodnego. W końcu ostrożność i rozwaga, a nawet umiarkowany pesymizm dowodziły mądrości. Dobry przedsiębiorca miał być człowiekiem solidnym, trzeźwo liczącym się z życiem. Jeszcze gorzej sprawa się miała z podkreślaniem własnych dokonań. Groziła za to etykietka już nie tylko lekkoducha, ale i samochwały. Kogoś niestabilnego i niemiłego wobec innych.

Dziś podobne cechy określa się mianem: pewny siebie, przebojowy i dynamiczny. Dobry humor stał się podobnie obowiązkowy jak odpowiedni garnitur. Psychologowi wypada postawić pytanie o konsekwencje psychiczne takiego podejścia.

O szczęściu motywującym

Wiele spośród tych konsekwencji jest niewątpliwie pozytywnych. Na sąsiednich stronach piszemy, że życie w optymistycznie nastawionym środowisku, wśród ludzi, którzy podkreślają raczej sukcesy niż porażki, z pewnością może motywować. Sprawiać, że o odległych i ambitnych celach myślimy jako o osiągalnych. Nic dziwnego, że to właśnie większe i nastawione na zysk korporacje jako pierwsze zaczęły budować kulturę podkreślania własnego szczęścia i wypromowały normę niemówienia o kłopotach. Pozytywne wypowiadanie się przynosi także na dłuższą metę korzyści osobiste, sprawia, że ludzie koncentrują się na tym, co w ich życiu dobre, dostosowując się do takiego stylu prezentowania siebie, stają się rzeczywiście bardziej zadowoleni.

Niewątpliwie lepiej pracuje się wśród ludzi uśmiechniętych. Zadowolenie bywa zaraźliwe podobnie jak niezadowolenie. Zwolennicy tworzenia atmosfery „bądź szczęśliwy” często i nie bez pewnej słuszności wskazują na istnienie w Polsce całych środowisk, w których skłonność do narzekania i niezadowolenia utrudnia jakąkolwiek konstruktywną pracę. Jak pokazały badania jednego z najbardziej znanych polskich teoretyków szczęścia prof. Janusza Czapińskiego, ludzie uważający się za szczęśliwych pracują lepiej, są wydajniejsi i przeciętnie więcej zarabiają. Taka postawa sprawia, że są odważni i nie odwlekają podjęcia ważnych decyzji.

Czy to znaczy, że postawa optymistyczna, polegająca na podkreślaniu dobrego samopoczucia i osiągnięć, uważana przez niektórych za amerykańską, powinna być przez nas przyjmowana bezkrytycznie? Niekoniecznie. Każdy kij ma dwa końce, a każda postawa sprowadzona do ekstremum może obrócić się w swoje przeciwieństwo.

O szczęściu obowiązkowym

Przeciwieństwo to zaczyna się dokładnie w tym momencie, kiedy szczęście przestaje być dobrą, daną ludziom możliwością, a zaczyna być społecznym obowiązkiem. Socjologowie mówią w tym kontekście o nowym zjawisku zwanym stresem szczęścia. Zaczęliśmy stresować się tym, że powinniśmy mieć dobre samopoczucie, najlepiej zawsze, o każdej porze dnia i w każdej sytuacji. Podskórnie zaczynamy się zastanawiać, czy wszystko jest z nami w porządku, jeśli stanu takiego nie udaje nam się do końca osiągnąć. Jeśli nie zawsze jestem szczęśliwy, a przynajmniej nie tak szczęśliwy, jak wydają się być moi wiecznie uśmiechnięci koledzy, to czy wszystko jest ze mną dobrze?

Tymczasem standard tego, co należy uważać za stan dobrego samopoczucia, coraz bardziej się podwyższa. Odbija się to w zalewie nowych słów – wellness, fitness. Szczęście rozumiane jako maksimum zdrowia i psychofizycznej wydolności organizmu stało się więc towarem. Czymś, na co tworzy się popyt, a następnie promuje produkty mające ten popyt zaspokajać. Niektóre z tych produktów to całe pakiety: usługi i towarzyszące im „filozofie” szczęśliwego życia; od tych mających zapewnić opartą na pozytywnym myśleniu samorealizację zawodową i rodzinną, poprzez złożone, zapożyczone ze Wschodu techniki ćwiczeń i praktyk usprawniających organizm. Do tego dochodzą środki farmaceutyczne mające maksymalizować osiągnięcia i wydolność w poszczególnych dziedzinach życia, od suplementów diety zaczynając, a na nowoczesnych skomplikowanych lekach kończąc.

Z pewnością dobrze jest mieć dostęp do różnych metod zwiększania jakości życia. Jednak szybkość, z jaką są one produkowane, oraz intensywność, z jaką narzuca się nam potrzebę takiego właśnie usprawniania własnego życia, rodzi pewną podejrzliwość. Co z tymi, którzy na skutek swojej sytuacji zdrowotnej, społecznej lub finansowej nie mają dostępu do tych pakietów maksymalizacji dobrego samopoczucia? Czy ich życie będzie w takim razie mniej warte? Czy są oni mniej szczęśliwi? Czy szczęście osiągane po to, by sprostać społecznym oczekiwaniom, jest jeszcze w ogóle tym szczęściem, o które nam chodziło?

Podobne wątpliwości odbiły się w zmianie definicji zdrowia, jaką przedsięwzięła WHO – Światowa Organizacja Zdrowia. Poprzednia bowiem definicja, jeszcze z 1948 r., ustawiała poprzeczkę bardzo wysoko. Zdrowie miało być stanem całkowitego fizycznego, psychicznego i społecznego dobrostanu, a nie jedynie nieobecnością choroby. Szlachetny ideał, jednak bardzo niewiele osób może mówić w swoim życiu o całkowitym dobrostanie we wszystkich sferach. Dlatego na konferencji w 1986 r. zdecydowano się przeformułować tę definicję. Obecnie opisuje się zdrowie raczej jako aktywne osiąganie i utrzymywanie dobrostanu we wszystkich dziedzinach. Zawiera ono w sobie takie składowe, jak radzenie sobie z otoczeniem, możliwość stanowienia o własnej przestrzeni życiowej, uczenie się przez całe życie oraz odpowiedzialne postępowanie w zdrowym społeczeństwie i środowisku.

Akcent pada tutaj nie na posiadanie dobrostanu jako danego raz na zawsze, ale na sam proces zdobywania go. Przy takiej definicji można odetchnąć. Znacząco bowiem więcej z nas jest w stanie dbać o osiąganie poczucia zadowolenia i odpowiedzialne działanie w interesie własnym i swojego środowiska oraz radzić sobie mimo kłopotów, niż chwalić się wejściem w stan całkowitego dobrostanu raz na zawsze. Wniosek – nawet jeśli nie zawsze tryskamy dobrym samopoczuciem i witalnością, nadal jesteśmy zdrowi.

O wykluczaniu

Rewersem kultury obowiązkowego szczęścia jest nowy rodzaj wykluczenia. Z kim nie siadamy dzisiaj przy stole? Kogo nie zapraszamy do domu? Kiedyś powodem do subtelnego społecznego ostracyzmu były przede wszystkim względy moralne. Ktoś, kto ukradł, zajmował się niezbyt moralnym interesem, mógł spodziewać się pewnego bojkotu towarzyskiego, a czasem nawet aktu zerwania dotychczasowych kontaktów.

Dzisiaj przyczyną społecznego odium wydaje się bardziej nieszczęście lub smutek. Tak jakbyśmy co do niektórych ludzi przekazywali sobie komunikat: Uwaga, nie zbliżać się, on/ona ma problemy. Zjawisko to jest tym bardziej przykre, że smutek i nieszczęście, zwłaszcza poważne, już i tak osamotnia samo w sobie.

W tym kontekście szczególnie dramatycznie brzmią wypowiedzi osób, które spotkała nagła tragedia. Rodzice, którzy stracili dziecko, lub kobiety, które poroniły, z dużym bólem wspominają, jak po początkowej fazie pocieszeń i propozycji pomocy nastawała wokół nich społeczna cisza. Przyjaciele nie wiedzieli, co mówić, pozornie bliscy ludzie nagle odsuwali się. „Czułam się, jakbym była chora i czymś zarażała”– wspomina jedna z matek. Dlaczego jednak, mimo naszych często altruistycznych i dobrych chęci, tak łatwo odsuwamy się od osób nieszczęśliwych lub dotkniętych tragedią?

Ciekawej odpowiedzi na to pytanie dostarczają twórcy teorii opanowania trwogi (Terror Management Theory) Sheldon Solomon, Jeff Greenberg i Tom Pyszczynski. Zakładają oni, że człowiek w toku ewolucji wykształcił niewiarygodne zdolności, które wyróżniają go z całego świata zwierząt. Są wśród nich zdolność do rozumienia przyczyn i skutków, wyobrażania sobie przyszłych wydarzeń i zdolność do refleksji nad sobą samym. Jednak te nadzwyczajne osiągnięcia, zdaniem autorów, zaowocowały pewną wstrząsającą konsekwencją. Człowiek jest jedyną istotą spośród chodzących po ziemi, która wie na pewno, że umrze. Potrafi to sobie uświadomić i wyobrazić. I musi żyć z tą wiedzą. Stawia nas to wobec problemu poradzenia sobie z trudno wyobrażalnym lękiem i świadomością niepewnej przyszłości. A także cierpień, które mogą nas spotkać.

Chociaż kultura dostarcza nam całej serii narzędzi do opanowania takiego przerażenia, takich jak wysoka samoocena czy ugruntowany światopogląd, to jednak – w myśl tej teorii – ludzie będą podświadomie unikać sytuacji, które kojarzyć się mogą z nieszczęściem, cierpieniem i w konsekwencji ze śmiercią. Stąd zbliżanie się do osoby cierpiącej może zadziałać jak powtarzana wielokrotnie średniowieczna sentencja memento mori. A wolimy raczej żyć bez wyostrzonej świadomości niektórych spraw. Z podobnych powodów ignorować możemy także objawy własnego smutku lub gorszego samopoczucia, a nawet symptomy zaczynającej się choroby. Czyżby chodziło o to, żeby zaprzeczyć czemuś, co czai się na skraju naszej świadomości? Zaprzeczyć cierpieniu? Zaprzeczyć śmiertelności?

O zaprzeczaniu

Dlatego nie jest niczym zaskakującym, że kiedy smutek, choroba lub jakieś cierpienie zaczynają dotykać nas samych, naszą pierwszą reakcją bywa zaprzeczenie. Potrafimy miesiącami chodzić z bolącą nogą, ignorować symptomy, które u innych traktowalibyśmy jako poważne, odwlekać wizytę u tego specjalisty, którego odwiedzenie byłoby właśnie najbardziej potrzebne. Historię niezwykle trafnie ilustrującą ten mechanizm opowiada pewien znany i utalentowany młody lekarz. Miesiącami wbrew całej swojej specjalistycznej wiedzy ignorował nasilający się ból stawów. Kiedy wreszcie trafił do specjalisty, było już bardzo późno. Mimo że diagnoza artrozy (choroby zwyrodnieniowej stawów) nie była dramatyczna, w pierwszym momencie całkowicie jej zaprzeczył. Czy to jestem ja, któremu to się wydarzyło? I zaraz bunt, niezgoda. To nie jest moje życie! To się po prostu nie stało!

Także w kolejnych miesiącach łapał się na tym, że wbrew swojej wiedzy medycznej i zdrowemu rozsądkowi nie przestrzega zaleceń lekarskich, zwłaszcza ograniczenia uprawiania niektórych sportów. Z dziwną zawziętością kontynuował intensywną jazdę na rowerze i ostrą grę w tenisa. Jak wspomina, zanim zupełnie sobie zaszkodził, całe jego postępowanie było próbą zaprzeczenia chorobie i wynikającym z niej ograniczeniom. Dlaczego?

Konsultacja z psychoterapeutą pomogła mu zrozumieć: zbudował on koncepcję siebie wokół obrazu mężczyzny aktywnego, wysportowanego i silnego. Jakiekolwiek przyznanie się do słabości byłoby w tej sytuacji zagrożeniem dla jego poczucia męskości. Kiedy pogodził się z diagnozą i dostosował do niej swój styl życia, choroba raczej wzmocniła jego obraz siebie. Akceptacja własnych ograniczeń fizycznych pozwoliła mu po pewnym czasie, paradoksalnie, poczuć się mężczyzną silniejszym i – co ważne – dojrzalszym. Teraz mówi, że jego historia życiowa jest historią ze złamanym środkiem i ponownego, już dojrzalszego, budowania własnego wizerunku. Wcześniej była to historia samych sukcesów, zarówno zawodowych jak i rodzinnych, a to sprawiało, że był także nieco bezlitosny dla innych.

Informacje ukryte w smutku

Do cierpienia, choroby i smutku można wyróżnić dwa podejścia. Jedno traktuje je jedynie jako defekt, drugie – bardziej psychologiczne – uwzględnia jego pozytywną rolę w szerzej rozumianej całości ludzkiego życia, a także zawartą w nich informację. W kulturze obowiązkowego dobrego samopoczucia zarówno przygnębienie jak i nieprzyjemne stany psychiczne lub symptomy choroby muszą być z konieczności traktowane nie jako część ludzkiego życia, lecz właśnie jako defekt. Poziom akceptacji dla cierpienia, czy też nawet przejściowego obniżonego samopoczucia jako czegoś, co przecież towarzyszy ludzkiemu życiu, podobnie jak zmieniające się pory roku, jest przy tym podejściu niewielki. Człowieka rozumiemy technicznie – co się zepsuło, trzeba naprawić. Myśląc w ten sposób traktujemy swój smutek (a także lęk, poczucie bólu istnienia i inne negatywne emocje) jako wadę, przypadłość przeszkadzającą nam w osiągnięciu zaplanowanych celów; defekt, który należy w miarę szybko usunąć.

Ale można je potraktować jako znak, odsyłającą do czegoś głębiej informację. Akceptacja jedynie dla pozytywnych emocji sprawia, że ignorujemy system ostrzegawczy, w jaki wyposażyła nas natura. Negatywne emocje i złe samopoczucie mogą stanowić sygnały, że nasze życie zaczęło zmierzać w niedobrym kierunku, że robimy coś, co w efekcie nam zaszkodzi, lub że jesteśmy traktowani w sposób przekraczający nasze granice. Podobnie jak pierwsze subtelne symptomy chorób zachęcają do zadbania o siebie lub zmian relacji z innymi.

Dawni terapeuci, np. jeden z twórców terapii humanistycznej Carl Rogers, wierzyli w mądrość organizmu. Aby mądrze postępować w życiu, należy być otwartym na całość doświadczenia. Nie należy więc cenzurować, wręcz fałszować doświadczeń, aby sprostać normom kultury. Mądry smutek zachęca do zmiany, zmiana może być dla nas zaskakująco dobra, może sprawić, że zrozumiemy, że jesteśmy w miejscu lub robimy rzeczy, których nigdy nie chcieliśmy robić.

O szczęściu nieoczekiwanym

Co jest przeciwieństwem zaprzeczania trudnym doświadczeniom? Próba ich integracji z resztą swoich przeżyć. Na płaszczyźnie egzystencjalnej taka integracja oznaczałaby większą akceptację dla rzeczywistości, czyli tego, że kłopoty także są częścią ludzkiego życia. Oznacza to często, paradoksalnie, większą nadzieję i większy realizm w codziennym działaniu. Nie żyjemy w raju, ale życie nadal może być piękne. Na płaszczyźnie społecznej smutek i cierpienie wskazują nieodwołalnie na naszą zależność od innych. Nagle to nie my pomagamy innym. To nam potrzeba pomóc: takie odkrycie z jednej strony uderza w nasz indywidualizm, jesteśmy bowiem od kogoś zależni, ale z drugiej zawiera szansę na zbliżenie się do siebie nawzajem. A właśnie bliskość potrafi być źródłem dużego szczęścia.

Wreszcie na płaszczyźnie osobistej każdy poszukuje sam dla siebie odpowiedzi na pytanie o znaczenie takich doświadczeń. Bo doświadczenie smutku może, choć nie musi, zwiększać nasze poczucie sensu życia i naszą wrażliwość na uczucie szczęścia. Koncentracja jedynie na cierpieniu lub niezadowoleniu sama w sobie nigdy nie wzbogaca ani nie uszlachetnia. Jednak osoby, które przeszły głęboki smutek, często mówią, że wyostrzyło to ich uwagę na drobne przejawy piękna lub przyjemności, sprawiło, że porzuciły destruktywne sposoby zachowania i mniej energii tracą na sprawy nieważne. Jeśli tak, to usłyszenie informacji, jaką niesie w sobie to, co z pozoru negatywne, może sprawić, że odkryjemy zupełnie nowy rodzaj szczęścia: szczęście nieobowiązkowe i zaskakujące.

Magdalena Budziszewska

 

Bądź flow

Przeważająca większość ludzi wierzy, że – przynajmniej w pewnej mierze – są oni kowalami własnego losu i to, jak żyją, nie pozostaje bez wpływu na ich samopoczucie. Psycholodzy potrzebowali długiego czasu, by tę potoczną intuicyjną prawdę wpisać do swego kanonu wiedzy naukowej. Przełom nastąpił w 1998 r., gdy prof. Martin Seligman z University of Pennsylvania stworzył tzw. psychologię pozytywną. Zainspirowała go kilkuletnia w tym czasie córka, która nie mogąc znieść markotności uczonego i jego wiecznego gderania zażądała, by zaczął nad sobą pracować. Do tego czasu zawodową specjalnością Seligmana była depresja i wyuczona bezradność, lecz odpowiadając na wyzwanie dziewczynki zamienił swą badawczą tematykę na dokładnie przeciwną, stając się specjalistą od optymizmu. Lansując nową dyscyplinę Seligman korzystał z wcześniejszego dorobku przedstawicieli psychologii humanistycznej – Abrahama Maslowa i Carla Rogersa, a także z badań Davida Myersa, Eda Dienera i Mihaly’ego Csikszentmihalyiego. W szczególności Seligman rozwinął twórczo zaproponowaną wcześniej przez tego ostatniego koncepcję optymalnego doznania (optimal experience), zwaną także flow. Zgodnie z nią warunkiem sprzyjającym osiągnięciu trwałego (a jak dobrze pójdzie, to i uzasadnionego) zadowolenia z życia jest zaangażowanie się w działania, które są dostatecznie trudne, by zapobiec nudzie i rutynie, a zarazem nie dość trudne, by przekraczały zdolności danej jednostki i prowadziły do niepowodzenia i frustracji. Szczęście jest wówczas nie celem samym w sobie, tylko niejako ubocznym produktem twórczego działania. (opr. KS)

Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną