Mamy narodowy kłopot: polszczyzna chamieje. Tak wynika z listu pasterskiego episkopatu odczytanego w kościołach w połowie stycznia. Chamieje na ulicy, w Sejmie, w mediach. Biskupi mają rację. Od przekleństw więdną uszy już wszędzie. W metropoliach i dziurach zabitych dechami. Na dworcach, w galeriach, na uczelniach. Klnie się bez wstydu i wdzięku, z rutyny, jakby inaczej już Polak nie potrafił.
Jeszcze nie chamstwo, choć już wulgaryzację mamy w mediach. Przez wulgaryzację rozumiem wtargnięcie polszczyzny pospolitej, ćwierćinteligenckiej w obieg publiczny. Zbudowanie dłuższego i poprawnego zdania, użycie słowa spoza zasobu Basic Polish (ok. 1500 wyrazów) przekracza możliwości wielu bohaterów modnych programów w radiu i telewizji. Że w mowie polityków roi się od błędów gramatycznych, leksykalnych, że źle wymawiają, akcentują i intonują, nie panują nad wypowiedzią, tylko ona panuje nad nimi – to wiadomo powszechnie.
Odchodzi pokolenie polityków klasy prof. Bronisława Geremka, Władysława Bartoszewskiego, Wiesława Chrzanowskiego czy Adama Daniela Rotfelda, którzy nie muszą walczyć z językiem ojczystym, by się wysłowić. W średnim pokoleniu jeszcze trafiają się rodzynki – na przykład Bronisław Komorowski, Ludwik Dorn czy Leszek Miller – ale tym większa na ich tle jest degradacja mowy polityków pośledniejszych. A młode pokolenie nauczycieli czy aktorów, a także księży i katechetów niestety z tymi językowo niepełnosprawnymi politykami konkuruje. (Nie wyszło zręcznie, że biskupi, upominając media za psucie języka, milczą o tym samym grzechu popełnianym w kazaniach kościelnych i mediach katolickich).
Co gorsza, do mediów głównego nurtu, wywiadów i konferencji prasowych przenika język prasy brukowej (pisali o tym niedawno na tych łamach Mariusz Janicki i Wiesław Władyka). Tak więc jedni ciągną w dół drugich i chyba nawet nie dostrzegają, że jest to społecznie toksyczne, bo daje alibi bezrefleksyjnej degradacji języka.
Polityka polszczyzny
Prymitywizowanie polszczyzny w sferze publicznej polega także na szpikowaniu mowy anglicyzmami i amerykanizmami, często zresztą w złym kontekście i błędnej wymowie, albo całkiem niepotrzebnie, gdyż istnieją polskie odpowiedniki. Problem nie polega na językowych pożyczkach – to zjawisko nieuniknione i normalne; importowaliśmy na potęgę i z innych języków, na przykład z łaciny, jak cała Europa – tylko na zatracie proporcji i snobizmie. Obliczono, że przez wieki – angielskim biegle mówi już arystokratka Izabela Łęcka w „Lalce”, a nuworysz (też pożyczka!) Wokulski bierze lekcje tego języka – angielskich zapożyczeń w polskim uzbierało się ok. 1700. To sporo. Na siłę, wzorem Francuzów, którzy rugują anglicyzmy, czyścić z nich polszczyzny nie ma jednak sensu, bo choćby w slangu komputerowo-internetowym jest to już całkowicie niemożliwe.
Biskupi w swoim liście traktują język polski jako dobro narodowe i filar narodowej tożsamości. Ale co to właściwie znaczy? Język ojczysty, jego rozumienie i traktowanie, sposoby kształtowania, nauczania, krzewienia, ochrony prawnej to przecież kwestia także polityczna. Państwa i narody mają swoje polityki języka. Jaką politykę polszczyzny ma wolna Polska?
List biskupów napisany jest tak, jakby Polska była izolowaną wyspą, w której nie spotykają się, tak jak wszędzie dziś w Europie i świecie, różne wpływy, także kulturowe i językowe. W młodym pokoleniu dwu- a nawet trójjęzyczność jest coraz częstsza, swobodne przerzucanie się z polskiego na angielski czy inny język europejski nie jest czymś wyjątkowym. I dobrze. Ale nie dla językowych nacjonalistów. Im się wielojęzyczność kojarzy z wielokulturowością, a ta ostatnia nie jest dla nich wartością.
Wymowne, może jeszcze bardziej, jest to, że słuszna troska biskupów o językową kondycję Polski jakoś nie objęła współ-obywateli mówiących, prócz języka polskiego, własnymi językami narodowymi. Demokratyczna Polska i zjednoczona Europa nie tylko daje im do tego prawo, lecz i zachęca do korzystania z niego. To, że biskupi nie wspominają o prawach językowych naszych współobywateli z mniejszości narodowych, jest w tym kontekście zmarnowaną okazją dla zacieśniania więzi społecznej. A przecież mniejszości w naszym państwie, ukraińska, niemiecka, litewska, oczekują dokładnie tego samego od Rzeczpospolitej, czego my do naszych sąsiadów za wschodnią i zachodnią granicą.
Podobnie zmarnowaną okazją jest niewzięcie w obronę w tym dokumencie gwar regionalnych i lokalnych. W wolnej Polsce regionalizmy, w tym dialekty i gwary, przeżywają odrodzenie i rozkwit. Kościół jednak jest widać podzielony w tej sprawie, choć wielu księży pochodzi ze środowisk i domów, gdzie mówiło się i mówi po tutejszemu. Powinien więc, zdawałoby się, ten renesans regionów, ich mowy, folkloru, obyczaju popierać i wspierać. Jednym z pionierów takiego podejścia był ks. Józef Tischner, duszpasterz góralszczyzny.
Polityka Kościoła tej linii jednak nie kontynuuje. Tłumaczenia tekstów biblijnych na przykład na śląski (dla jednych język narodowy, dla innych co najwyżej dialekt lub gwara) napotykają na sprzeciw części duchowieństwa i władzy kościelnej. Istotną rolę gra tu też obawa przed rozpalaniem lokalnych konfliktów wśród wiernych. Taki konflikt tli się od dawna właśnie na Śląsku, gdzie ruch autonomistów jest przedstawiany przez przeciwników jako separatystyczny, a roszczenia do uznania narodu i języka śląskiego za bezpodstawne i niebezpieczne. Hm, ale z mową kaszubską takich problemów jakoś nie ma: jest ona oficjalnie uznanym językiem regionalnym.
Moda na polski
Wygląda więc, że jednak miewamy równych i równiejszych językowo, co jest sprzeczne z duchem i literą prawa europejskiego. I słabym jest pocieszeniem, że to w Europie nic nowego. Tymczasem w liberalnej polityce językowej – a taką stara się prowadzić i lansować UE – język nie jest tylko filarem tej czy innej tożsamości narodowej; jest środkiem budowy wspólnoty obywatelskiej ponad różnicami narodowymi i kulturowymi.
Są kraje, gdzie elementem polityki językowej jest regulacja prawna mająca chronić dziedzictwo języka ojczystego. Tak jest we Francji (loi Toubon, 1994) i w Polsce. Przyjęta w 1999 r. ustawa o języku polskim pod karą grzywny (tak jak we Francji) nakazuje m.in., aby zawierane w Polsce umowy prawne miały zawsze polską wersję językową, tak samo jak wszelkie informacje o towarach i usługach. Regulowanie kwestii językowych ustawami jest dyskusyjne, lecz wydaje się, że w praktyce polska ustawa się sprawdza i współczesnego ducha europejskiego nie zdradza: mówi o wkładzie w kulturę europejską, podkreśla znaczenie języków regionalnych i gwar.
Na co dzień jednak z ochroną języka jako dobra kultury kojarzą się raczej działania nie państwowe, lecz rozmaite konkursy poprawnego używania polszczyzny i akcje takie jak „Cała Polska czyta dzieciom” (wymienionej z aprobatą w liście biskupów; jednym z jej patronów i partnerów jest „Polityka”).
Dobrym przykładem była inauguracja 21 lutego 2009 r. (kiedy wypada Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego) akcji „Moda na polski”. Szef Rady Języka Polskiego, stojącej na straży ustawy językowej i dobrostanu polszczyzny prof. Andrzej Markowski napisał z tej okazji trudne dyktando. To samo środowisko uhonorowało tytułem wielkiego ambasadora polszczyzny Tadeusza Konwickiego, tytułem młodego ambasadora – Bartłomieja Chacińskiego, ambasadora polszczyzny regionalnej – prof. Dorotę Simonides, ambasadora polszczyzny za granicą – dr Annę Barańczak z Uniwersytetu Harvarda, a wśród ambasadorów polszczyzny znaleźli się m.in. Jacek Fedorowicz, Maciej Stuhr i góralski zespół muzyczny Trebunie Tutki. Nazwiska wyróżnionych to czytelny sygnał, jaką polszczyznę i stosunek do języka chce się promować.
Nie ma bowiem co marzyć, że kondycja polszczyzny znacząco się poprawi tylko przez regulacje prawne czy dobroduszne apele. Według badań międzynarodowych UNESCO, aż 77 proc. Polaków nie radzi sobie z zasadami polszczyzny. Czemu jest tak źle? Między innymi dlatego, że zanika nawyk czytania prasy i książek. A nie trzeba być polonistą, by rozumieć, że czytanie dobrej literatury i prasy to istotny warunek przetrwania i rozwoju dobrej polszczyzny. Sensowna polityka językowa państwa nie powinna więc dusić przez VAT branży prasowej i wydawniczej, powinna za to pomagać instytutom promującym kulturę polską za granicą czy szkołom polskim poza Polską. Inwestować w kulturę wyższą, pomagać poważnym, niekomercyjnym przedsięwzięciom prasowym to dla liberalnego rządu wcale nie ujma, lecz racja stanu.
Językowa rzeczywistość
Jeśli język ma być dobrem narodowym, powinien być dobrem społecznym. A tego frazesami, a tym bardziej nakazami, się nie załatwi. Polszczyzna jest bogata, ale niełatwa. Konserwatyzm językowy jest zwykle pożądany, lecz bez purystycznej przesady. Narzekania na chamstwo, niechlujstwo i wulgaryzację są słuszne, ale w pewnym stopniu stanowią też nieuniknioną cenę, jaką trzeba było zapłacić za demokratyzację komunikacji społecznej. Nigdzie nie przychodzi to bez oporów. A już szczególnie w społeczeństwach takich jak polskie, gdzie od wieków utrzymuje się napięcie między klasą wyedukowaną, wielopokoleniową inteligencją a emancypującymi się i awansującymi rzeszami bez inteligenckich tradycji.
Wśród językoznawców rośnie w siłę perswazji frakcja umiarkowanie liberalna, której twarzami mogą być profesorowie Jerzy Bralczyk czy Andrzej Markowski, autor „Nowego słownika poprawnej polszczyzny”. Ten nurt odrzuca wulgaryzmy, lecz dopuszcza kolokwializmy. Oznacza to zdroworozsądkową akceptację językowej rzeczywistości. A jest ona taka, że prócz polszczyzny literackiej, inteligenckiej obejmuje polszczyznę potoczną, czasem bardzo kolokwialną. Wyklucza jednak nadal językową ordynarność. Ta ewolucja od nacjonalizmu do liberalizmu i realizmu w kwestii języka, wsparta mądrą polityką językową państwa i kampaniami społecznymi – na przykład na rzecz dalszej reformy ortografii – będzie bronić polszczyzny skuteczniej niż jedynie apele ex cathedra.