Nie smrodzić, nie podtruwać ich, nie narażać na kontakt z dymem zawierającym szkodliwe, w tym rakotwórcze substancje. Jednak większość powinna też respektować prawa mniejszości, nie dyskryminować jej. Kiedy jadę kilka godzin pociągiem, nie mam prawa zapalić w wagonie dla niepalących. Ani w przedziale, ani na korytarzu, ani w toalecie. Mam jednak prawo oczekiwać od PKP, że do składu dołączy wagon dla palących. Że niepaląca pani, która wsiadła do wagonu dla palących, nie będzie mi rzucała nienawistnych spojrzeń za to, że palę.
Nie mam prawa zapalić w samolocie. Przy zamkniętej cyrkulacji powietrza najlepsze filtry nie wyeliminują całości szkodliwych cząsteczek dymu tytoniowego. Mam jednak prawo oczekiwać od administratora lotniska, że przed kilkugodzinnym lotem umożliwi mi wypalenie papierosa w osobnym pomieszczeniu. Szczególnie wówczas, gdy odlot jest opóźniony i czekam na lotnisku kilka godzin. Palarnie istnieją na większości lotnisk na świecie. W Polsce nie. Trzy lata temu ówczesny rzecznik Polskich Portów Lotniczych powiedział „Polityce”, że „jeśli samolot się spóźnia, a nie ma gdzie zapalić, to tylko może wyjść na zdrowie pasażerom”. W takiej sytuacji palacze chowają się w toaletach i tam, jak uczniacy, puszczają dymki, zatruwając powietrze innym.
W restauracji, po obiedzie czy kolacji, przy kawie mam prawo zapalić. Oczywiście w lokalu dla palących, sektorze lub sali dla palaczy. Do lokali dla niepalących po prostu nie chodzę, tak jak niepalące osoby nie muszą chodzić do lokali, w których papierosy, fajki czy cygara są dozwolone. Mam też prawo oczekiwać od państwa, które na moim nałogu zarabia gigantyczne pieniądze, że nie będzie mi na każdym kroku utrudniało palenia. W dobie poprawności tytoniowej, która przywędrowała do nas ze Stanów Zjednoczonych, takie rozumowanie nie ma jednak racji bytu.