Edukator Ekonomiczny

Kręta droga do euro

Czy Polska powinna zrezygnować z własnej waluty

Nie da się ukryć – jeszcze kilka lat temu sprawa wprowadzenia euro wyglądała bardziej jasno niż dziś. Nie da się ukryć – jeszcze kilka lat temu sprawa wprowadzenia euro wyglądała bardziej jasno niż dziś. Marek Sobczak / Polityka
O najlepszym terminie i warunkach wejścia Polski do strefy euro będziemy jeszcze dyskutować długie lata. Niewiele wniosła ostatnia, przedwyborcza odsłona tej dyskusji. Zbyt dużo było w niej emocji, a zbyt mało zimnego namysłu.

Deficyt budżetowy, deflacja, górnictwo, konflikt na Ukrainie, Grecja, kurs franka szwajcarskiego, taniejąca ropa – nawet odległe na pozór zdarzenia i informacje mogą mieć wpływ na nasze życie. Jesteśmy obywatelami globalnej wioski, którą rządzą prawa ekonomii. Bez ich zrozumienia trudno dziś podejmować ważne życiowe decyzje czy gospodarować domowym budżetem. W kolejnym już Edukatorze Ekonomicznym POLITYKI, przygotowanym we współpracy z NBP, proponujemy wspólny spacer po meandrach polskiej i światowej gospodarki.

***

Kiedy 12 lat temu głosowaliśmy w referendum w sprawie przystąpienia do Unii, wyraziliśmy też – jako naród – zgodę na wprowadzenie w Polsce euro. Jako kraj członkowski mamy obowiązek używać wspólnej europejskiej waluty, choć sami mamy prawo wybrać moment, w którym zostanie wprowadzona. I dziś należymy do tych krajów Unii, które prawo to wykorzystują, odsuwając akcesję do strefy euro w nieokreśloną przyszłość.

Po co nam euro: opinie sprzed dekady

Nie da się ukryć – jeszcze kilka lat temu sprawa wprowadzenia euro wyglądała bardziej jasno niż dziś. Większość ekonomistów nie miała wątpliwości, że wejście do strefy euro przyspieszy rozwój gospodarczy Polski. Raport NBP z 2009 r. szacował ten efekt na ok. 0,7 proc. dodatkowego wzrostu PKB rocznie przez dekadę. Główną rolę wśród spodziewanych korzyści odgrywał stabilny dostęp do taniego kapitału, którego zachodnia Europa ma wielkie nadwyżki, a my cierpimy na jego deficyt (przez co jest on znacznie droższy, co znajduje odbicie w wyższym oprocentowaniu kredytów). Wprowadzenie euro oznaczałoby dodatkowy impuls dla napływu kapitału do Polski i wzrostu inwestycji, przy jednoczesnej eliminacji ryzyka gwałtownych wahań nominalnego kursu złotego związanych z fluktuacją napływu kapitału. Drugim ważnym czynnikiem wzrostu byłoby wyeliminowanie kosztów związanych z wymianą waluty krajowej na euro, co powinno być szczególnie korzystne dla polskich firm zaangażowanych w handel zagraniczny.

Po stronie ryzyka wymieniano głównie utratę ważnego narzędzia prowadzenia polityki gospodarczej, czyli emisji pieniądza. Osłabiająca się w trudnej sytuacji gospodarczej krajowa waluta jest narzędziem szybkiej (choć zazwyczaj tylko czasowej i okupionej wzrostem cen) poprawy konkurencyjności krajowej produkcji. Prawo do emisji własnej waluty oznacza również, że zadłużonemu w tej walucie państwu praktycznie nie zagraża bankructwo, choć ratunkowy dodruk pieniądza może łatwo doprowadzić do silnej inflacji lub poważnego kryzysu walutowego. Własna waluta daje więc większe pole manewru w polityce gospodarczej, ale za cenę nieuniknionych wahań kursu.

Dekadę temu większość ekonomistów nie miała jednak wątpliwości: euro należy wprowadzić w Polsce jak najszybciej, z korzyścią dla gospodarki. Taką decyzję podjęła wówczas Słowacja, ale wskutek zawirowań politycznych nie podjęła jej Polska.

Straszak cenowy

Wśród zagrożeń najbardziej powszechnie dyskutowanych w Polsce znalazł się wzrost cen po wprowadzeniu euro. Doświadczyły go kraje zachodniej Europy, choć w skali znacznie mniejszej, niż wydawało się ludziom (którzy swoje oceny wzrostu cen opierali na wybranych produktach – słynnej kawie we Włoszech i napojach z automatu w Niemczech, a nie na całych koszykach dóbr w supermarketach, których ceny niemal się nie zmieniły). Wystarczyło to do gruntownego wystraszenia naszego społeczeństwa, przekonanego, że po wprowadzeniu euro polskie ceny szybko zrównają się z niemieckimi. To oczywiście nieprawda, a doświadczenia kolejnych przyjmujących euro krajów pokazywały, że przy odpowiednim przygotowaniu można wzrostu cen niemal uniknąć. Zjawiska „zaokrąglania cen w górę” przy przeliczaniu nie da się całkowicie wyeliminować, ale mówimy w sumie o nieznacznym efekcie (łączny wzrost cen w ciągu 3 miesięcy po wprowadzeniu euro wyniósł na Słowacji 0,1 proc., w Estonii 1,5 proc., na Łotwie 1 proc., a na Litwie ceny spadły o 0,5 proc.).

Mówienie o „zrównaniu się cen z niemieckimi” jest absurdem, ale absurdem chętnie używanym przez eurosceptycznych polityków i chętnie przyjmowanym przez znaczną część społeczeństwa. Nic nowego pod słońcem – przed referendum unijnym również twierdzono, że po wejściu Polski do Unii ceny żywności kilkakrotnie wzrosną, a naród wpadnie w nędzę. Cóż zrobić, otchłań ignorancji i demagogii chyba nie ma dna.

Po co nam euro: stan refleksji na dziś

Dziś społeczeństwo też jest generalnie niechętne wizji szybkiej rezygnacji ze złotego (nie z powodu patriotycznego przywiązania do własnej waluty, ale z obawy przed wzrostem cen i wewnętrznymi kłopotami eurostrefy). Rząd nie wykazuje chęci zadeklarowania konkretnej daty akcesji do strefy walutowej. A NBP w kolejnym raporcie wprawdzie nie zmienił swojej opinii w sprawie ogólnie pozytywnego bilansu efektów przyjęcia euro, ale też tonuje wypowiedzi.

Co się więc stało przez tę dekadę? Do naszej wiedzy o euro został dopisany ważny aneks. Światowy kryzys finansowy obnażył słabości funkcjonowania mechanizmów strefy euro, a przede wszystkim niedostateczne zabezpieczenia przed niefrasobliwym posługiwaniem się wspólną walutą. Problem jest tak oczywisty, że aż trudno zrozumieć, dlaczego nikomu nie przyszedł on do głowy, kiedy w 1999 r. wprowadzano euro. Otóż uboższe kraje strefy zyskały bezpieczny dostęp do taniego kapitału, co, jak zakładano, musi się tam przełożyć na większe inwestycje i szybszy wzrost. Ale przecież tani kapitał równie dobrze może być użyty na sfinansowanie zwiększonej konsumpcji, wydatków rządu albo na inwestycje nieefektywne, nieprzekładające się na wzrost PKB. To właśnie stało się w krajach Południa, które dziś często balansują na granicy bankructwa, doświadczając potężnego kryzysu z powodu nadmiernego wzrostu zadłużenia w erze taniego kredytu (finansowanego głównie kapitałem z Niemiec).

Obecna wiedza ekonomiczna prowadzi do konstatacji, że Polska zapewne skorzystałaby na przyjęciu wspólnej waluty, ale tylko po spełnieniu dodatkowych warunków. Gospodarka musi być na tyle sprawnie zorganizowana, by napływ taniego kapitału i wywołany nim popytowy boom nie spowodowały utraty konkurencyjności przez polskie firmy. Banki muszą podlegać skutecznym regulacjom, które nie pozwolą na rozpętanie konsumpcyjnego szaleństwa finansowanego kredytem (mieliśmy tego przedsmak w latach 2006–08, gdy banki na potęgę beztrosko sprzedawały w Polsce kredyty hipoteczne we frankach). A rząd musi być superodpowiedzialny, by dostęp do taniego finansowania nie zachęcił do nadmiernych wydatków. Dlatego większość ekonomistów mówi dziś, że euro należy w Polsce wprowadzić, ale warunkiem powinno być trwałe zrównoważenie budżetu (lub osiągnięcie nadwyżki), dalsze reformy strukturalne oraz skuteczny nadzór nad sektorem bankowym. Euroentuzjaści nie mają wątpliwości: warto to wszystko robić, bo to działania korzystne dla rozwoju kraju.

Rząd, tłumacząc się niejako z braku decyzji w sprawie terminu wprowadzenia w Polsce euro, dorzuca jednak inny ważny argument. Strefa euro zmaga się dziś ciągle z kryzysem, a mechanizmy jej funkcjonowania są w przebudowie. Teoretycznie można sobie wyobrazić nie tylko głębokie zmiany, ale też – choć to mało prawdopodobne – nawet jej rozpad lub zmiany składu. Logiczne więc wydaje się wstrzymanie z deklaracjami do czasu, aż sprawy się wyjaśnią. Tym bardziej że w czasie globalnego kryzysu finansowego żyje nam się całkiem dobrze ze złotym i jego płynnym kursem (pod zdaniem tym nie podpiszą się raczej posiadacze frankowych kredytów hipotecznych i zadłużone w obcych walutach polskie firmy).

Niektórzy ekonomiści, powołując się na przykład Południa, sugerują jednak, że do strefy euro w ogóle nie warto wstępować, bo i tak się rozpadnie. A eurosceptycy powtarzają swoje: że euro oznacza drastyczny wzrost cen i neokolonialne podporządkowanie Polski sąsiadom z Zachodu.

Oczywiście cała ta dyskusja pomija główny problem pozaekonomiczny: przystąpienie do strefy euro ma przede wszystkim wymiar polityczny. Dla krajów bałtyckich głównym motywem szybkiego wprowadzenia euro, mimo niezwykle trudnej sytuacji gospodarczej, była chęć jak najsilniejszego związania się z europejskim „jądrem” (najsilniej zintegrowaną grupą państw Unii) – po to, by móc mniej bać się Rosji. Dla Polski argumentem w debacie powinna być pozycja naszego kraju w Unii. Bardzo prawdopodobny jest scenariusz, w myśl którego coraz więcej kluczowych decyzji unijnych będzie zapadać nie na forum wszystkich krajów członkowskich, ale na szczytach krajów strefy euro. A jeśli tak, to uczestnictwo (lub nie) Polski w europejskim jądrze, zależne od politycznej decyzji o przyjęciu euro, może być wyborem o fundamentalnym znaczeniu. I dla naszego dobrobytu (jeśli wejdziemy dobrze przygotowani), i dla naszego bezpieczeństwa, które – jak dziś widać – wcale nie jest tak pewne, jak dotąd sądziliśmy.

Daleka droga

Trzeba też pamiętać, że z samym formalnym podjęciem decyzji będziemy mieli dużo problemów. W polskiej konstytucji jasno zapisano, że w Polsce walutą jest złoty, a wyłączne prawo do jego emisji ma NBP. Wprowadzenie euro nie jest możliwe bez zmiany odpowiedniego artykułu ustawy konstytucyjnej. A to wymaga większości parlamentarnej dwóch trzecich głosów. Na razie na taką większość nie widać szans.

Gdyby jednak jakimś cudem w parlamencie udało się zgromadzić polityczną większość dla euro, to stajemy przed kolejnymi problemami. Wprowadzenie tej waluty wymaga spełnienia kryteriów konwergencji, m.in. trwałego ograniczenia inflacji, stóp procentowych i deficytu finansów publicznych. Dzisiaj te zadania wydają się wykonalne, a deficyt budżetowy w 2014 r. tylko nieznacznie przekraczał dopuszczalne maksimum w wysokości 3 proc. PKB. Więcej czasu potrzebujemy na spełnienie kryterium kursowego, które wymaga utrzymania przez 2 lata stabilności kursu waluty poprzez uczestnictwo w specjalnym porozumieniu, zwanym systemem kursowym ERM2. Paradoks polega na tym, że kurs złotego wobec euro w ciągu minionych 6 lat mieścił się w dozwolonych przez system widełkach wahań. Tyle że nasz kraj nigdy oficjalnie nie przystąpił do ERM2, w związku z tym to osiągnięcie nie będzie się liczyć.

Formalne przygotowania do wprowadzenia euro muszą więc zająć co najmniej 3 lata. Ale nawet gdybyśmy wypełnili formalne kryteria członkostwa, wciąż stoją przed nami trzy zasadnicze problemy: podjęcia politycznej decyzji o akcesji, przekonania do niej społeczeństwa oraz odpowiedniego przygotowania gospodarki, by na wprowadzeniu euro skorzystać. I na razie nie bardzo wiadomo, które z tych wyzwań jest trudniejsze w realizacji.

Autor jest profesorem ekonomii, wykładowcą w Szkole Biznesu Politechniki Warszawskiej.

 

Polityka 20.2015 (3009) z dnia 12.05.2015; Edukator ekonomiczny; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Kręta droga do euro"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną