Rynek

Zapasy z jednorękimi

Fot. Jeff Kubina, Flickr, CC by SA Fot. Jeff Kubina, Flickr, CC by SA
Polska stała się rajem dla właścicieli automatów do uprawiania hazardu. Wszystko przez złe, uchwalone pod wpływem lobbystów, prawo.

W całym kraju, przy wejściach do przydrożnych barów, restauracji, dworców, stacji benzynowych, a nawet osiedlowych bazarów i wiejskich sklepików, można spotkać neony z napisem hot spot (z ang. gorący punkt), zwykle oznaczające miejsce z dostępem do bezprzewodowego Internetu. Internetu tam jednak nie ma. Stoją za to maszyny losujące, tzw. jednoręcy bandyci. Hot spot to miejsca uprawiania tzw. lekkiego hazardu, gdzie wygrana nie powinna przekroczyć równowartości 15 euro.

Musi to być znakomity biznes. W ciągu pięciu lat, od czasu prawnego ich zalegalizowania, liczba automatów wzrosła z 4 tys. do 46 tys. W 2008 r. wrzucono do nich ponad 8 mld zł. To połowa oficjalnego rynku hazardu w Polsce.

Wyższa matematyka

– W grach liczbowych do uczestników wraca tylko co druga złotówka, natomiast przy grze na automatach może to być nawet 80 proc. postawionych pieniędzy – wyjaśnia rosnącą popularność jednorękich bandytów Stanisław Matuszewski, szef Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych. Grający natychmiast otrzymują wygraną, a specyficzny dźwięk sypiących się monet skutecznie zachęca do gry kolejne osoby. – Z pozoru niewinna zabawa przy automatach kojarzy się, przynajmniej niektórym, z luksusem i lepszym światem, zastrzeżonym dla bywalców prawdziwych kasyn – uważa psychoterapeuta Jacek Krzewicki, szef Ośrodka Terapii Uzależnień w Starych Juchach.

Przydrożna knajpa lub bazarowa buda nie wymagają wizytowego stroju. Co więcej, żeby spróbować szczęścia i doznać silnych wrażeń, wystarczy kilka złotych. Gra na automatach to już nie tylko ulubiona rozrywka mężczyzn przesiadujących godzinami w barach, ale również gospodyń domowych i emerytek. To właśnie z ich powodu coraz więcej automatów pojawia się na osiedlowych bazarach, a nawet w sklepach sieci Społem.

Wygrać można pokaźne kwoty; nawet kilkanaście tysięcy złotych, choć oficjalnie takie urządzenie powinno wypłacać jednorazowo maksimum równowartość 15 euro, a jeden zakład (naciśnięcie guzika) nie może kosztować więcej niż odpowiednik 7 eurocentów. Te dwa progi zostały określone w ustawie o grach losowych, ale z powodu nieprecyzyjności zapisów operatorzy w dziecinny sposób zdołali je obejść. Według nich ograniczenia dotyczą jedynie pojedynczych gier, a nie ich sekwencji. – Wrzucając pięciozłotową monetę grający ma do dyspozycji 50 gier. Wygranych nie musi wypłacać. Może je kumulować i grać nimi za wyższe stawki – stara się wytłumaczyć tajemnicę dużych wygranych Stanisław Matuszewski.

O tym, jak pomysłowi potrafią być operatorzy, najlepiej świadczy wygląd niby-salonów (działanie tych prawdziwych regulują bardziej restrykcyjne przepisy). Ponieważ ustawa dopuszcza umieszczenie w jednym punkcie (hot spocie) tylko trzech automatów, operatorzy często wynajmują pawilon, dzielą go przepierzeniami, wstawiają kilka osobnych wejść, a każdej salce przydzielają odrębny adres. Jednocześnie grający mogą swobodnie przemieszczać się z sali do sali. W sumie mają do dyspozycji dużo więcej automatów.

Na wojennej ścieżce

Przez ponad cztery lata resort finansów w tym wszystkim problemu nie widział. Dopiero Jacek Kapica, urzędujący od lutego 2008 r. wiceminister finansów, zdecydował się wejść na wojenną ścieżkę z operatorami jednorękich bandytów. Do izb skarbowych wysłał wytyczne, które mają utrudnić tworzenie pod jednym dachem kilku punktów z automatami. Na razie widocznych efektów tych starań brak.

Po wielu miesiącach konsultacji i przygotowań resort zmienił kryteria homologowania automatów. Zgodnie z nowym, obowiązującym od 24 marca 2009 r. rozporządzeniem, sito badań technicznych przejdą jedynie takie urządzenia, które „uniemożliwiają przekraczanie wartości maksymalnej stawki w wyniku kontynuacji gry za uzyskane pieniądze”. Prace nad nowelą rozporządzenia trwały jednak na tyle długo, iż właściciele jednorękich zdążyli przygotować wnioski o rejestrację kolejnych 20 tys. maszyn. Złożyli je tuż przed wejściem nowego rozporządzenia w życie i muszą być one rozpatrywane w starym trybie.

Sito okazało się więc dziurawe. Minister Kapica ostrzega jednak, że jednorękim bandytom nie odpuści. Przy kontrolach starych i nowych automatów stosowane będą tylko zaostrzone kryteria. W ten sposób wspiera białostocką prokuraturę, na wniosek której na początku kwietnia funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego poddali ponad 300 automatów szczegółowej kontroli.

To efekt prowadzonego dochodzenia przeciwko grupie przestępczej z Ostródy, która zarządzała jedną z największych w kraju sieci jednorękich bandytów. – W miejsce automatów o niskich wygranych spółka instalowała urządzenia do twardego hazardu. Ponieważ proceder dotyczył tysięcy urządzeń, prokuratura wszczęła odrębne, ogólnopolskie śledztwo, żeby sprawdzić, na ile powszechny jest ten proceder – wyjaśnia rzecznik prokuratury apelacyjnej Janusz Kordulski.

W Izbie Operatorów Urządzeń Rozrywkowych mają jednak cichą nadzieję, że do konfrontacji z ministerstwem nie dojdzie, bo kontrowersyjne rozporządzenie uda się obalić w Trybunale Konstytucyjnym: – Minister zmienił definicję automatu o niskiej wygranej. Tak poważne zmiany powinny być dokonywane przez Sejm w drodze nowelizacji ustawy, a nie poprzez zwykłe rozporządzenie – tłumaczy Matuszewski.

Kłopoty z automatami do lekkiego hazardu to nie jedyny problem ministra finansów. Resort od ponad roku pracuje nad nowelizacją ustawy o grach losowych. Inicjatorem tej zmiany był minister sportu, który realizuje zresztą plany poprzedniej ekipy. W 2007 r. wpadła ona na pomysł, żeby kosztami budowy stadionów na Euro 2012 po części obciążyć hazardzistów. Gra, tym razem z fiskusem, idzie o dodatkowe 400 mln zł rocznie, które miałyby pochodzić z 10-proc. dopłat do ceny każdego losu, gry na automatach czy zakładu w totalizatorze.

Niestety, ewentualna realizacja tego pomysłu nie będzie łatwa, bo wiąże się ze sporymi komplikacjami technicznymi. Np. wygrany żeton w ruletce nie mógłby być ponownie postawiony bez uiszczenia odpowiedniej opłaty w kasie. Czy do zadań krupiera miałoby więc dojść znakowanie na stole żetonów?

Podobnie jak było to sześć lat temu, znów skuteczny okazuje się lobbing firm hazardowych. Zapis, by minimalna odległość między hot spotami wynosiła 1000 m (jak chciało MSWiA), w ogóle nie znalazł się w projekcie noweli ustawy. Zaproponowano zaś zniesienie ograniczeń lokalizacyjnych dla kasyn i salonów gier (gdyby ta poprawka przeszła, kasyna mogłyby działać nawet w powiatowych miastach). Gdy wokół sprawy zrobiło się głośno, minister finansów poprawkę usunął. Podobno wpisano ją podczas międzyresortowych konsultacji na wniosek Komisji Trójstronnej, która słynie z tego, iż w niemal żadnej sprawie nie potrafi się dogadać. W tej, przypadkiem, mogła?

W co gra Totalizator

Coraz śmielej stawiane automaty do gry mają jeszcze jednego, potencjalnego konkurenta. Jest nim Totalizator Sportowy, organizator gier liczbowych lotto, który w ciągu ostatnich pięciu lat stracił połowę rynku (spadek z 46 do 22 proc.). Teraz chciałby odzyskać dawną pozycję m.in. za pomocą tzw. wideoloterii.

Jest to też sieć maszyn losujących (również jednorękich bandytów), tyle że podpiętych pod jeden centralny komputer. Dzięki temu operator może kumulować pulę z setek, a nawet tysięcy czynnych w danej chwili urządzeń. Kumulacja, zwłaszcza wielka, pobudza wyobraźnię każdego hazardzisty i skłania do gry. Dysponując technologami amerykańskiego partnera (firma Gtech) Totalizator stanowiłby dla jednorękich bandytów śmiertelne zagrożenie. – Jednoczesne działania ministra finansów, nalot CBŚ i majstrowanie przy ustawie nie są przypadkowe. Chodzi o to, żeby automaty trafiły na śmietnik, a w ich miejsce pojawiły się terminale Totalizatora – sugeruje Matuszewski.

Oczywiście Totalizator mocno lobbuje na rzecz wideoloterii. To, że do tej pory jej nie wprowadził, wynika głównie z narzuconych firmie w ustawie o grach losowych finansowych ograniczeń. Owszem, w 2003 r. Sejm przyznał TS monopol na ten rodzaj hazardu. Jednocześnie jednak nałożył na niego drakońskie podatki (45 proc. od przychodu plus 10 proc. dopłaty pobieranej od grających). Uruchamianie wideoloterii nie miało więc ekonomicznego sensu, gdyż w tej samej ustawie parlament dał zielone światło dla automatów o niskiej wygranej. Zgodził się, żeby ich operatorzy płacili zryczałtowany, miesięczny podatek: równowartość 50 euro za każdy automat. Wprawdzie w ciągu pięciu lat ta opłata wzrosła do 180 euro, ale to i tak wciąż niewspółmiernie mało w porównaniu z opodatkowaniem innych, rzekomo twardszych odmian hazardu.

Oficjalnym powodem podatkowego przyblokowania wideoloterii było przekonanie, że ten rodzaj gry szczególnie mocno uzależnia. Skoro tak, to dlaczego ustawodawca daje fory jednorękim bandytom, gdzie wygrane oficjalnie się nie kumulują, ale w praktyce jak najbardziej?

Dziś Totalizator zabiega nie tylko o niższe stawki podatkowe dla wideoloterii, ale chce też zrównania obciążeń podatkowych dla wszystkich uczestników hazardowego rynku. Z tym drugim postulatem nie warto polemizować, bo sprawa wydaje się aż nadto oczywista: podatkowe warunki gry powinny być równe dla wszystkich. Nad pierwszym warto poważnie się zastanowić.

Za wzmocnieniem monopolu Totalizatora (poprzez wyrównanie podatkowych szans) przemawiają względy fiskalne. Wprawdzie rynkowy udział Totalizatora w ciągu pięciu lat zmalał o połowę, ale płacone przez niego podatki wciąż stanowią ponad 66 proc. odprowadzanych przez całą branżę. Cóż z tego, że automaty o niskich wygranych mają ponad 45 proc. rynku, skoro ich udział w hazardowym podatku wynosi jedynie 10 proc.? Przykład szwedzkiego monopolu dowodzi, iż wideoloterie nie muszą być aż tak groźne. Tam wszystkie automaty są podłączone do jednego komputera, kontrolowane przez państwo, ale uzależnienie od hazardu specjalnie nie narasta.

Zakład, że nic się nie zmieni?

W ciągu pięciu lat systemy informatyczne dla branży bardzo się rozwinęły. Można ich używać nie tylko do podnoszenia atrakcyjności gier, ale również do obniżania zapału grających. To tak, jak z kuchennym nożem: może służyć do zabijania albo do krojenia chleba. W USA, w tych bardziej restrykcyjnie nastawionych do hazardu stanach, żeby zagrać, trzeba się zalogować za pomocą karty z chipem. Wyrabia się ją w kolekturze po okazaniu prawa jazdy lub dowodu. Osoba niepełnoletnia jej nie dostanie. Żeby powstrzymać utracjuszy, maszyna na bieżąco ostrzega gracza, ile pieniędzy przepuścił, z każdym kolejnym naciśnięciem guzika pracuje trochę wolniej. Zanim automat wypłaci grającemu wygraną, system sprawdza w bazie danych urzędu skarbowego, czy delikwent nie ma zaległych mandatów lub alimentów. Jeśli ich nie zapłacił, komputer przeleje pieniądze na konta dłużników.

Wiceminister finansów Jacek Kapica zapowiada, że rząd nie spełni postulatów Totalizatora. Twierdzi, że gwałtowna zmiana reguł definiujących rynek hazardu byłaby nie fair wobec przedsiębiorców, którzy działają zgodnie z prawem. Gdyby poparł żądania Totalizatora – naraziłby się na zarzut, że ulega naciskom Gtecha, który dzięki wyjątkowo korzystnej umowie z Totalizatorem na wdrożeniu wideoloterii zarobiłby setki milionów dolarów. Sprawa jest na tyle drażliwa, że minister, na wszelki wypadek, z wysłannikami amerykańskiej firmy woli się nie spotykać.

Dziś politykom najwygodniej jest schować głowę w piasek. Wiceminister Kapica przyznaje, że o żadnych większych zmianach w ustawie nie ma mowy. Przy tak silnym lobbingu i dramatycznie przeciwstawnych interesach różnych organizatorów gier hazardowych zakres zmian musi być skromny. Jego zdaniem, polski hazard nieprędko doczeka się gruntowej reformy.

Kto zna się na hazardzie, ten wie, że pochodząca z 1992 r. i dawno niezmieniana ustawa coraz słabiej przystaje do rzeczywistości. Od kilku lat palącym problemem stał się hazard w Internecie (obroty internetowych firm, choć to wróżenie z fusów, szacuje się w Polsce na 2–3 mld zł). Cała zabawa, choć nielegalna, w praktyce nie podlega żadnym sankcjom prawnym. A możliwości techniczne organizatorów zakładów rosną. Funkcje miniautomatów losujących mają już aplikacje bardziej zaawansowanych telefonów komórkowych. Co więc robić?

Tego rynku nie da się ucywilizować za pomocą kolejnej nowelizacji ustawy. Trzeba ją napisać od nowa. Do tego niezbędna jest jednak motywacja, a nikt nawet nie próbował oszacować społecznych kosztów hazardu. A że one rosną, świadczą alarmujące dane z ośrodków odwykowych. W ciągu pięciu lat w ośrodku terapii w Starych Juchach odsetek pacjentów uzależnionych od hazardu wzrósł z 3 do 20. W innych tego typu placówkach jest podobnie. Samo podnoszenie podatków tylko zepchnęłoby grających w szarą strefę. Więc może rzeczywiście lepiej szybko wyrównać dla wszystkich warunki gry, a jednocześnie do każdego automatu wstawić choćby kasy fiskalne?

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną