Gdyby Barack Obama czytał polskie gazety, toby się powiesił. Bo zgodny chór wreszcie by go przekonał, że obiecując zmianę okłamał wyborców. Uwierzyłby, że jego wybór ograniczony jest do prostej dychotomii – socjalizm lub rynek. Socjalizm to Kuba, Korea, a w najlepszym razie Wenezuela. Wolny rynek ma zaś – wedle niektórych polskich mediów – swoje oczywiste wymogi. Trzeba dalej obniżać podatki bogatym, ciąć pomoc dla biednych, wzmacniać globalną konkurencję.
Gdyby tak rzeczywiście było, Obama obiecując zmianę byłby krótkowzrocznym głupkiem. Po czterech latach odszedłby w niesławie większej niż George Bush jr. Ale Barack Obama – absolwent Harvardu i ceniony prawnik – chyba głupkiem nie jest. I demokraci, którzy na niego postawili, też jakoś kalkulowali. Coś za ich zapowiedziami stoi.
Tym „czymś” jest nurt intelektualny, który po latach mniej czy bardziej nieśmiałej polemiki z dominującym wciąż w Polsce neoliberalizmem w ostatnich latach osiągnął masę krytyczną i pod wpływem kryzysu przekształcił się w rodzaj neorealistycznej rewolucji. To ta rewolucja, która w głowach paru tysięcy osób rządzących dziś światem dokonała się przez ostatnie kilkanaście miesięcy, a wcześniej narastała mniej więcej przez dwie dekady, wyniosła do władzy Baracka Obamę, a z nim swoje idee i wyobrażenia świata zaklęte w haśle „Change”, czyli zmiana.
Idee tej rewolucji nie układają się w prostą doktrynę nie tylko dlatego, że nikt nie chce dziś łatki. Jeden z fundamentów nowego nurtu stanowi świadomość ryzyka, niepewności, nieogarnioności, płynności. Świat widziany przez jego głównych liderów nie jest płaski, prosty ani jednoznaczny i wbrew słynnej tezie pani Thatcher daje miejsce nie tylko na alternatywy, ale na bezlik rozmaitych wariantów.