Minister finansów Jacek Rostowski zamachnął się na kolegów z rządu, a również i na siebie. Zaproponował mianowicie likwidację tzw. gospodarstw pomocniczych, które rocznie zarabiają ponad 2 mld zł na obsłudze urzędów centralnych. Władzy te gospodarstwa są potrzebne z dwóch powodów. Po pierwsze, pozwalają unikać przetargów na usługi. Po drugie – gospodarstwa to kilkanaście tysięcy posad.
Idealny patent na gospodarstwo pomocnicze jest taki, żeby dostać od władzy monopol, np. na druk dzienników ustaw i Monitora Polskiego, bo wtedy zaśpiewać można każdą cenę, choć prawo powinno być za darmo i wisieć w Internecie. Dobry jest też monopol na dzielenie koncesji, np. dla międzynarodowych przewoźników, co zapewnia kilkaset milionów złotych rocznie. Nawet przy olbrzymich przerostach zatrudnienia i wysokich pensjach można wyjść na swoje odwdzięczając się kolegom z ministerstwa dobrze płatnymi zleceniami.
Najliczniej gospodarstwami obrósł MON. Zaprzyjaźnieni cywile w licznych pralniach, których nie opłaca im się sprywatyzować, piorą brudy nie tylko wojskowe, ale i zewnętrzne. Chleb wypiekają nie tylko dla koszar, a w wojskowych ogólnodostępnych kasynach urządzają chrzciny i wesela. Teoretycznie dla zwiększenia obronności kraju. Tak jak bezpieczeństwu prezydenta służyć ma jego gospodarstwo pomocnicze, które hoduje pałacowe palmy i kwiaty. Palmy premiera hoduje inne.
Każda kolejna ekipa deklaruje likwidację tej szarej strefy władzy, ale liczba gospodarstw rośnie, jest ich już ponad 400. Bo żadna władza nie lubi reform zaczynać od siebie. To, czy powiedzie się ministrowi Rostowskiemu, będzie ważnym testem wiarygodności obecnej władzy.