Piraci drogowi, idziemy po was! Ostre przepisy to za mało. Będą pędzić, ile fabryka dała
Trzej ministrowie: sprawiedliwości Adam Bodnar, spraw wewnętrznych i administracji Tomasz Siemoniak oraz infrastruktury Dariusz Klimczak, podczas wspólnej konferencji prasowej ogłosili projekt zmian w Prawie o ruchu drogowym. To kolejna modyfikacja tej chyba najczęściej nowelizowanej polskiej ustawy. Tym razem lista zmian jest długa, ale ministrowie skupili się na kilku, które ich zdaniem mają kluczowe znaczenie dla stanu bezpieczeństwa na polskich drogach.
Brawura na drogach i nielegalne wyścigi
Nowelizacja przewiduje więc zaostrzenie kar dla sprawców, na których ciąży sądowy zakaz – w tym dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów. Rozszerzone być mają zasady przepadku pojazdu. Stanie się tak, jeśli kierowca będzie miał od 0,5 do 1,5 promila alkoholu we krwi lub miał zakaz prowadzenia pojazdów. Ograniczona ma być możliwość zawieszenia kary pozbawienia wolności w przypadku, jeśli kierowca miał zakaz prowadzenia pojazdów lub co najmniej 1,5 promila alkoholu we krwi. Wyższe będą sankcje za brawurową jazdę. Ma też pojawić się nowe wykroczenie – za tzw. drift, czyli jazdę poślizgami, a w przypadku motocyklistów jazda na jednym kole.
Twórcy nowelizacji zajęli się też głośnym ostatnio zjawiskiem, czyli nielegalnymi wyścigami na ulicach miast. To problem głośny także w sensie dosłownym, gdy ryk podrasowanych do wyścigów aut nie daje spać mieszkańcom dużych miejscowości. W Warszawie walczy z tym zjawiskiem stowarzyszenie Miasto Jest Nasze, a działacze spotykają się z groźbami karalnymi padającymi ze strony organizatorów nielegalnych wyścigów. Teraz nie tylko kierowcy ścigający się w takich wyścigach mają być karani za to przestępstwo (już nie wykroczenie), ale także organizatorzy.
W nowelizacji jest dużo więcej zmian, m.in. ograniczenie możliwości redukcji punktów karnych, możliwość uzyskania prawa jazdy kategorii B od 17. roku życia, ale pod szeregiem rygorów. Jest nawet przepis podwyższający dopuszczalną prędkość ciągników na drogach publicznych – już nie 30 km/godz., ale aż 40 km/godz.
Czytaj też: Wypadek na A1. Domniemany sprawca był blisko. Dlaczego go wtedy nie zatrzymano?
Lubimy, kiedy prawo jest surowe
Nowelizacja z pewnością spodoba się większości Polaków. Lubimy, jak prawo jest surowe. Informacje o drastycznych wypadkach drogowych, w których jest wiele ofiar, natychmiast wywołują społeczne oburzenie i pytania: dlaczego państwo nie reaguje? Dlaczego tego nie zakaże? Dlaczego prawo jest tak liberalne?
Politycy natychmiast na to reagują, a nowelizacja prawa jest rzeczą najprostszą i najtańszą. To okazja, żeby się wykazać, zyskać markę polityka wyczulonego na ludzką krzywdę i reagującego na głosy społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że w sprawie kodeksu drogowego na konferencji pojawili się aż trzej ministrowie. To także trochę efekt wielowątkowego charakteru bezpieczeństwa ruchu drogowego, który od zawsze powodował konflikty między ministrem infrastruktury, odpowiadającym za drogi i ruch drogowy, a szefem MSWiA, któremu podlega policja drogowa czuwająca nad tym ruchem.
A do tego jeszcze dochodzi wymiar sprawiedliwości, który musi zajmować się przestępstwami drogowymi. Dziś mówili jednym głosem: sytuacja na drogach jest niedobra. Po latach spadku liczby wypadków i ofiar w tym roku zanosi się, że znów będzie ich więcej. Dlatego trzeba reagować.
Czytaj też: Mandat już nie boli
Wizja drakońskich kar nie działa
Panuje u nas ogólne przekonanie, że jak się czegoś zakaże, to tego już nie będzie. Już nie raz pisałem, że bezpieczeństwo ruchu drogowego nie kończy się na mnożonych paragrafach kodeksu drogowego. Bo przepisy trzeba jeszcze egzekwować. A z tym jest problem. Wprowadzone w marcu przepisy przewidujące konfiskatę auta za jazdę po pijanemu na razie nie skłoniły kierowców do abstynencji. Skonfiskowano ponoć ponad 4 tys. aut, ale dopiero w niespełna 50 przypadkach zatwierdził to sąd. I wciąż słyszymy o kolejnych pijanych siadających za kółko, na dodatek często z orzeczonym zakazem prowadzenia pojazdów.
Jak to możliwe? Ano widać, że na pijanego taka wizja drakońskich kar działa średnio. Zbyt często uchodzi to na sucho. Policjantów jest jak na lekarstwo, więc pojawiają się tylko, gdy dojdzie już do wypadku. Od czasu do czasu stają gdzieś z radarem, choć tego typu kontrolę powinny przejąć fotoradary. U nas nieustająco trwa walka z fotoradarami, i choć widzi się je dość często, wiele z tych urządzeń to atrapy. Nic więc dziwnego, że mało kto stosuje się do ograniczeń prędkości i dżygitów gnających przez miasto „ile fabryka dała” mamy na pęczki.
Nie wystarczą ostre przepisy
W połowie lat 90. brałem udział w tworzeniu pierwszego Krajowego Programu Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego GAMBIT ’96. Pracami specjalistów z rozmaitych dziedzin – inżynierii drogowej, psychologii transportu, konstrukcji pojazdów, socjologii, prawa itd. – kierował nieżyjący już prof. Ryszard Krystek z Politechniki Gdańskiej. To była pierwsza próba zastosowania nowoczesnych metod poprawy bezpieczeństwa na drogach, która nie ograniczała się jedynie do hasła „zaostrzyć przepisy”. Jednym z postulatów było to, co autorzy chcieli skopiować z krajów, które miały w dziedzinie bezpieczeństwa na drogach pozazdroszczenia godne sukcesy.
Jednym z takich pomysłów było np. to, by wybrane wypadki drogowe analizował nie tylko prokurator, ale także zespół badaczy, który szczegółowo poznawał okoliczności wypadku, ale i profil psychospołeczny uczestników, układ drogi, stan pojazdów itd. Trochę jak z wypadkami lotniczymi. I z wielu takich badań rodziły się obserwacje, na podstawie których można było sugerować, jak w przyszłości takim zdarzeniom zapobiegać – czy zmienić przepisy, a może zreformować edukację kierowców, skorygować organizację ruchu drogowego itd. To robota żmudna i mało efektowna, i nie da się tego politycznie sprzedać. Ale warto byłoby spróbować.