Blaszana hala w podwarszawskim centrum logistycznym robi wrażenie swą wielkością, ale jest szara i nijaka. W środku zapach świeżej farby drukarskiej, tektury, kilometry półek i tony książek. Pomiędzy nimi niespiesznie krąży kilkanaście osób. Kompletują zamówienia, pakują, wysyłają w świat. Aż trudno uwierzyć, że po drugiej stronie ekranu, na www.merlin.pl, jednocześnie przebywa nawet 5 tys. klientów. A przed świętami Bożego Narodzenia liczba ta podwaja się. W tym okresie Merlin wypracowuje 40 proc. rocznych obrotów, liczba pracowników wzrasta nawet dziesięciokrotnie, tak że między półkami nie da się przejść. Nowe zamówienie spływa co kilka sekund, jest bieganina i wszyscy pracują na trzy zmiany, a w świat wychodzi ponad 100 tys. paczek z prezentami. W tym roku – to już pewne – padnie kolejny rekord. Jeżeli szefów Merlina coś martwi, to jedynie niedobór rąk do pracy w tym gorącym czasie.
W Polsce zaledwie kilkanaście przedsięwzięć internetowych pomyślnie przeszło chrzest bojowy i zderzenie z rynkiem. Wśród nich jest między innymi internetowy mBank, niektóre portale (Onet, Wirtualna Polska, Interia), serwis aukcyjny Allegro, komunikatory Gadu-Gadu i Tlen. Przetrwały lata 2001–2004, trudny okres recesji w e-gospodarce. Dziś okrzepły. Mają też plany podbijania kolejnych krajów, np. mBank wchodzi do Czech i na Słowację.
Księgarnia internetowa Merlin, cudowne dziecko Zbigniewa Sykulskiego, też jest na tej liście. Na ten sukces cierpliwie pracowała prawie 10 lat.
Żart i Kant
Cała historia zaczyna się jednak wcześniej. Nie byłoby Merlina bez wydawnictwa Prószyński i S-ka. Pod koniec lat 80. kilku przyjaciół ze studiów postanowiło dla żartu założyć spółkę Kant. Chcieli w noworocznym wydaniu „Życia Warszawy” wykupić ogłoszenie: „Wszystkim swoim wierzycielom życzymy lepszego nowego roku.