Co z tą katastrofą rolnictwa? Jakoś nie nadeszła. To był podręcznikowy przykład dezinformacji
W lutym i marcu przez Polskę przetoczyły się ogromne demonstracje rolników. Protestujący domagali się przerwania importu ukraińskich płodów rolnych, bojąc się, że doprowadzi do upadku ich biznesów. Płody były, tłumaczono, sprzedawane po dumpingowych cenach, co było formą nieuczciwej konkurencji wobec polskich producentów, korzystających ze znacznie droższej siły roboczej oraz obłożonych szeregiem regulacji, które nie obejmowały producentów ukraińskich.
To był główny powód protestu. Szybko jednak doszły kolejne. Ukraińskie zboże miało być nie tylko tanie, ale także trujące. Polsce grozić miał zalew toksycznej pszenicy czy kukurydzy, który w połączeniu z wieszczonym rychłym upadkiem rolnictwa miał doprowadzić do naruszenia naszego bezpieczeństwa żywnościowego, a potencjalnie także do klęski głodu. Do kwestii spożywczej szybko dołączono postulaty sprzeciwiające się Zielonemu Ładowi i Unii Europejskiej jako takiej. Wspólnotę przedstawiano jako złego demiurga, obcą władzę, która siłą chce truć Polaków i zniszczyć rolnictwo, najwidoczniej kierowanej tylko nienawiścią wobec Polski i jej obywateli. Dodatkowo ostrze krytyki przekierowano na ukraińskich uchodźców i pracowników, którzy nie mieli z całą sprawą nic wspólnego.
Niektórym protestującym, a także podpinającym się do nich politykom, zupełnie to nie przeszkadzało. W efekcie można było odnieść wrażenie, że Polska stoi na skraju katastrofy. Przeciwko nam miały się sprzysiąc przynajmniej trzy obce siły: oszalała na punkcie „ideologii ekologizmu” Unia, celowo trująca nas Ukraina oraz, rzadziej wspominane, międzynarodowe koncerny, które miały robić na tym bajeczny interes.