Komisja Europejska wszczęła przeciwko Polsce i sześciu innym członkom Wspólnoty procedurę nadmiernego deficytu. Oznacza to, że wydatki tych krajów są zbyt wielkie i będą musiały zostać ograniczone.
Obok Polski dotyczy to także sześciu innych krajów: Belgii, Francji, Włoch, Węgier, Malty i Słowacji. Warto zauważyć, że kraje najbardziej dotknięte przez wojnę Rosji z Ukrainą, czyli Litwa, Łotwa i Estonia, utrzymały finanse państwa w ryzach. Politycy rządu PiS, którym Polacy zawdzięczają nadmierny deficyt, podnieśli larum.
Jednym głosem lamentują zarówno były premier Mateusz Morawiecki, jak i wicepremier Jacek Sasin, którzy się nie znoszą.
Czytaj też: KOWR hojny i dojny dla swoich. Przekręt gonił przekręt, może zabraknąć prokuratorów
Spadek po PiS
Procedura obejmuje kraje, w których dziura budżetowa była w ubiegłym roku większa niż 3 proc. ich PKB, nasza wyniosła 5,1 proc. Taki spadek rząd Koalicji Obywatelskiej odziedziczył po rządach PiS. Zarówno Morawiecki, jak i Sasin mówią przekazami dnia, które z sytuacją ekonomiczną Polski nie mają nic wspólnego, to czysta propaganda, ale mogą trafiać do ich wyborców.
Morawiecki ubolewa, że wróciło „pieniędzy nie ma i nie będzie”, a zadłużenie naszego kraju szybko rośnie. Na pogrążenie kraju w ruinie wystarczyło rządowi Koalicji Obywatelskiej zaledwie dwa lata. Sasin wtóruje mu, że czas, gdy rząd dbał o Polaków, minął.
Prawicowy portal wGospodarce.pl straszy, że z powodu procedury nadmiernego deficytu nie będzie CPK ani transformacji, a horrendalnie wysokie podwyżki zabiją konkurencyjność polskich firm. Te zaś, które jakimś cudem przetrwają, „będą się zrzucać w podatkach na nielegalnych imigrantów, których Polacy nie chcą”. Jednym słowem – nadchodzi armagedon.
PiS po rządzie PO-PSL odziedziczyło kasę
Warto więc przytoczyć trochę liczb, które na portalu X przypomniał Andrzej Domański, minister finansów. Otóż w 2015 r., gdy rząd PO-PSL przekazywał władzę Prawu i Sprawiedliwości, deficyt budżetowy w Polsce wynosił zaledwie 2,6 proc. Był więc mniejszy niż dozwolony limit. Nie byliśmy nadmiernie zadłużeni. To wtedy właśnie KE zdjęła z Polski procedurę nadmiernego deficytu, którą wszczęła po wybuchu światowego kryzysu finansowego. Cały Zachód, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, pogrążył się stagnacji, a Polska w recesję nie wpadła.
Prawo i Sprawiedliwość kpiło z Tuska, gdy mówił o zielonej wyspie, ale to była prawda. Naszą gospodarkę przed zapaścią uratowały zwiększone wydatki, to wtedy limit 3 proc. PKB przekroczyliśmy po raz pierwszy. Ale finanse państwa zostały uzdrowione, zanim rząd PO-PSL stracił władzę.
Ograniczanie wydatków było jednak bolesne, zwłaszcza dla pracujących, to zatrudnieni zacisnęli pasa najmocniej. Do dziś pamiętamy „śmieciówki” i słynne 5 zł za godzinę. Ale firmy przetrwały, nie wpadliśmy w recesję. Popularność rządu jednak malała, ludzie zagłosowali na PiS. Po 2015 r. rząd PiS postanowił wydawać, ile wlezie. Nie tylko wykorzystać rezerwy, jakie zostawili w kasie poprzednicy, ale rozdawać tyle, żeby uzyskać dzięki temu władzę na zawsze. Odpowiedzialność za budżet i stabilność finansową państwa się skończyła.
Rozdawnictwo na kredyt
Na 500 plus jeszcze było nas stać, ale późniejsza „piątka Kaczyńskiego” była rozdawnictwem na kredyt. To wtedy zadłużenie Polski zaczęło błyskawicznie rosnąć. Ale ludzie się cieszyli, dostawali do ręki gotówkę, która przydawała się w każdym gospodarstwie. Trochę trwało, zanim zaczęli się orientować, że te pieniądze są coraz mniej warte. PiS wykazywało jednak ogromną kreatywność, coraz większą część wydatków wyprowadzano poza budżet, do funduszy celowych, z których największym był Polski Fundusz Rozwoju. Z alarmu, podnoszonego przez ekonomistów, rząd nie robił sobie nic. Sejm także nie miał nic do powiedzenia.
Ale to nie ekonomiści zapłacili za betonowanie władzy PiS pieniędzmi, najpierw pożyczanymi, potem pustymi, drukowanymi bez pokrycia. Najpierw zwalano to na pandemię. Rząd PiS korzystał z tego, że wszystkie kraje wydają więcej, a Komisja Europejska, też przerażona pandemią i grożącą gospodarce zapaścią, nie pilnuje limitów wydatków. Wiadomo jednak było, że eldorado się skończy. I że zapłacą za nie zwykli ludzie.
Zapłaciliśmy inflacją
My zapłaciliśmy za nie ogromną inflacją, za którą usiłowano obarczyć Putina, bo napadł na Ukrainę. Owszem, ceny ropy i gazu się do niej przyczyniły poważnie, ale przecież nasza polska inflacja dobijała już do 10 proc., zanim wojna wybuchła. Nadmiar pustego pieniądza pozwalał producentom na podnoszenie cen. W szczycie roczne tempo wzrostu cen w Polsce przekroczyło 18 proc.
Według wyliczeń prof. Pawła Wojciechowskiego, nawiasem mówiąc ministra finansów w pierwszym rządzie PiS, LPR i Samoobrony, cichy podatek inflacyjny ograbił kieszenie Polaków na ponad 400 mld zł. Skumulowana inflacja za trzy najgorsze ostatnie lata rządu PiS wniosła 50 proc. I Morawiecki mówi dzisiaj o drożyźnie? Myśli, że straciliśmy pamięć? Że wszyscy kradli tak, jak beneficjenci władzy PiS i dysponenci różnego rodzaju funduszy?
Smycz będzie długa
Skompromitowani politycy PiS doskonale zdają sobie sprawę, która ekipa jest sprawcą nadmiernych wydatków. Morawiecki zaprzecza sam sobie, przyznając, że bez zwiększonych wydatków na obronność nasz deficyt byłby niższy. Do ponad 5,1 proc. wywindowały go zakupy związane z wojną, zapewne większości nie dałoby się w sytuacji wojny za naszą granicą uniknąć. Bruksela też to wie, minister Domański już wcześniej zapewniał „Politykę”, że Komisja Europejska nie będzie od nas oczekiwać ostrego zaciskania pasa. Ale o rozdymaniu wydatków państwa też powinniśmy zapomnieć, bo konsekwencje finansowej nieodpowiedzialności znów okażą się bolesne.
Muszą sobie z tego zdać sprawę liderzy wszystkich czterech partii tworzących rząd. Zdecydować się, które wydatki są priorytetowe, a które mogą poczekać. Tymczasem można mieć wrażenie, że każda z czterech partii coraz głośniej domaga się od premiera realizowania najpierw własnych obietnic wyborczych. Rząd musi się kierować dobrem kraju, a nie poszczególnych partii. Na razie to właśnie wydaje się większym problemem niż nałożenie na Polskę procedury nadmiernego deficytu.