Niewypał
Niewypał. Polskie wojsko udaje, że ma czym strzelać. Magazyny stoją puste, co poszło nie tak?
Żart o polskiej zbrojeniówce: – Nasi konstruktorzy jako pierwsi na świecie opracowali amunicję artyleryjską w technologii stealth (obniżona wykrywalność). Amunicja jest tak dobra, że nie wykrywa jej nawet własne wojsko. Żart opowiada Z., człowiek przez wiele lat związany z branżą wojskową. Ale sam się z niego nie śmieje. – Bo to w sumie nie jest żart – tłumaczy.
Akt 1
Dramat polskiego programu amunicyjnego rozpisany jest na wiele aktów. Opowieść można zaczynać w różnych miejscach. Na przykład w punkcie, który w branży określany jest jako początek końca. Początkiem końca była końcówka lat 90. zeszłego wieku, kiedy w Pionkach ostatecznie padła linia do produkcji nitrocelulozy. Składnika bazowego do produkcji prochów. Linia była nieopłacalna, bo była wykalibrowana na produkcję masową. A wojsko od dawna masowo już nie strzelało ani nie kupowało. Nie bardzo zresztą miało za co. I po co. – Magazyny były pełne. Pamiętam, że kiedy w 1996 r. przejąłem dowództwo dywizji, dokonałem inwentaryzacji stanu posiadania. W magazynach znalazłem m.in. pociski z 1948 r. Zapewniano mnie, że niczego im nie brakuje i nadal nadają się do strzelań – wspomina gen. Mieczysław Cieniuch, emerytowany szef Sztabu Generalnego.
Kolejnym argumentem za niekupowaniem była wielka natowska unifikacja. Długo przed tym, kiedy 12 marca 1999 r. Polska została przyjęta do Sojuszu, nasi politycy obiecali swoim zachodnim kolegom, że dokonają szybkiej transformacji sprzętowej polskiej armii. W broni strzeleckiej oznaczało to przejście z amunicji kalibru 7,62 na 5,56. W artyleryjskiej do natowskich standardów brakowało nam zaledwie 3 mm. Wojska Układu Warszawskiego używały kalibru 152 mm, a NATO – 155 mm. Okazało się, że Polska potrzebowała 25 lat, żeby nadrobić te 3 mm.