Ruskie rakiety i polskie miny
Ruskie rakiety i polskie miny. Biznes znad Wisły wciąż się trzyma w Ukrainie. Ale obawy rosną
Telefon nad ranem zwykle zwiastuje złe wieści. Prezes Fakro Ryszard Florek usłyszał: rakiety spadły na fabrykę pod Lwowem, płonie magazyn z towarem i materiałami oraz część hali produkcyjnej. Straż pożarna nie jedzie, bo wciąż obowiązuje alarm przeciwlotniczy. Więc ogień bezkarnie się rozprzestrzenia.
– Cudem nikt nie zginął, pracownicy ochrony znajdowali się w sąsiednim budynku. Ale portier z sąsiedniej hali, również ostrzelanej, już nie miał tyle szczęścia. Zginął pod zawaloną ścianą – relacjonuje prezes Florek.
Na cel wzięto zakładowe magazyny, w których zgromadzone były setki ton pomocy humanitarnej Caritasu. Przy okazji niszcząc majątek Fakro. Prezes Florek ocenia straty na 25–30 mln zł. Na ubezpieczenie nie ma co liczyć, nie obejmuje tego typu wojennych zdarzeń. – Rząd, w osobie minister Jadwigi Emilewicz, wstępnie zadeklarował, że sfinansuje nam do 50 proc. kosztów odbudowy. Ale wiążące decyzje wciąż nie zapadły. Jeśli nie otrzymamy wsparcia, poczekamy z budową do końca wojny – dodaje. Na razie produkcja jest kontynuowana w ocalałej części zakładu. Na obecne potrzeby rynku ukraińskiego wystarczy; w porównaniu z okresem sprzed wojny sprzedaż okien dachowych i schodów strychowych spadła, według obliczeń prezesa Florka, o dwie trzecie.
Biznesowe dylematy
Kilka tygodni wcześniej rakiety spadły na znajdujący się w Łucku zakład szwedzkiego producenta łożysk tocznych SKF – zginęły trzy osoby, zniszczona została cała linia produkcyjna. A po sąsiedzku znajduje się duża polska fabryka, widoczna doskonale na mapach satelitarnych (ma ponad 75 tys. m kw. powierzchni) i ulokowana na terenie, który pod koniec lat 80. został przeznaczony na fabrykę układów sterowania rakiet. Budowę przerwał rozpad ZSRR, ale gdzieś w obiegu mogą być jeszcze mapy albo dokumenty, na których łucki zakład figuruje jako zbrojeniówka.