Dynamika wzrostu gospodarczego w Polsce pozwala snuć fantazje, że już w najbliższych latach nasz kraj nie tylko dogoni, ale i przegoni najbardziej dziś rozwinięte kraje. Ba, jak mówił prezes Kaczyński w Bogatyni, już nawet Niemcy mają powody do obaw przed naszą gospodarką, tylko patrzeć, kiedy to oni będą przyjeżdżać do Polski zbierać szparagi i zatrudniać się na budowach.
Źródłem dumy podkreślanym przez wielu ekonomistów jest polski eksport. W 2022 r. sprzedaliśmy za granicę towary i usługi wartości 404 mld euro, co dawało 61,5 proc. PKB. Co ważniejsze, bilans eksportu i importu był dodatni. W 1992 r. uważaliśmy za sukces, gdy udało się zarobić na eksporcie 13,2 mld dol. Ciesząc się z aktualnych wyników, warto jednak przyjrzeć się szczegółom.
Ekonomiści z firmy konsultingowej EY postanowili sprawdzić, co ma największy wpływ na wzrost polskiego PKB: konsumpcja, czyli silnik wewnętrzny, czy też eksport, czyli popyt zewnętrzny. Okazało się, że w latach 2009–19 wzrost eksportu odpowiadał za blisko dwie trzecie wzrostu polskiego PKB. Innymi słowy siła naszej gospodarki jest też oznaką jej słabości, bo oznacza jej uzależnienie od koniunktury zewnętrznej, zwłaszcza w Niemczech. Bo przypomnijmy: największym odbiorcą polskiego eksportu są Niemcy – 27,8 proc., dalej Czechy – 6,6 proc., dopiero potem Francja i inni.
Jeszcze mniej radosny obraz ujawnia struktura eksportu, bo pokazuje, że polskie firmy obsługują głównie łańcuchy produkcji zarządzane przez kapitał zewnętrzny; nam pozostaje rola podwykonawcy. Tę smutną rzeczywistość Polski jako montowni ilustrują dane z najszybciej rozwijających się sektorów, jak produkcja akumulatorów i elektroniki, gdzie wzrost wartości dodanej, czyli rzeczywistego wkładu polskich firm, jest mniejszy niż wzrost produkcji.