Auta na aucie?
Wojna o samochody spalinowe, odcinek kolejny. Szok, zaskoczenie, niedowierzanie
Szok, zaskoczenie, niedowierzanie. Przecież sprawa wydawała się przesądzona, a najważniejsze decyzje zapadły w październiku ubiegłego roku. Kraje UE uzgodniły, że realizacja planu „Fit for 55” i zamiar dojścia w 2050 r. do neutralności klimatycznej wymagają radykalnego ograniczenia emisji CO₂, jakie powoduje transport drogowy. Dlatego zaplanowano, że w rejestrowanych w Unii nowych autach osobowych i dostawczych dopuszczalna emisja CO₂ będzie stopniowo malała tak, by w 2035 r. dojść do zera. A to oznacza, że w nowych samochodach możliwy będzie wówczas wyłącznie napęd elektryczny. Szczegóły dogadano w trilogu, czyli w trakcie trójstronnych uzgodnień Komisji Europejskiej, Rady UE i Parlamentu Europejskiego, wypracowując kompromis, którego elementem była wywalczona przez Włochy tzw. poprawka Ferrari, zapewniająca małoseryjnym producentom supersamochodów łagodniejszą ścieżkę dojścia do elektrycznej przyszłości.
Plan Wissinga
Kilka tygodni temu przepisy dotyczące limitów samochodowych emisji CO₂ przegłosował Parlament Europejski. Wyglądało, że podczas najbliższej Rady Unii Europejskiej podpisy państw członkowskich będą już tylko formalnością. I wtedy niemiecki minister transportu Volker Wissing ogłosił, że Niemcy odmawiają podpisu. Zaczął też szukać poparcia innych krajów, zwłaszcza tych, w których działają niemieccy producenci motoryzacyjni. Polskiego rządu nie trzeba było długo namawiać. „W warunkach obecnego kryzysu cele przyjęte przez Parlament Europejski są zbyt radykalne” – oświadczył premier Mateusz Morawiecki. Front odmowy powiększył się wkrótce o Czechy, Słowację, Węgry i Bułgarię. Także Włosi sprawę przemyśleli i doszli do wniosku, że z tymi silnikami nie ma co się tak spieszyć.
Do Berlina na negocjacje pojechała przewodnicząca KE Ursula von der Leyen, ale niewiele wskórała.