Bridge contract z Westinghouse, czyli napinamy atomowe muskuły. Do atomu wciąż daleko
Choć już wcześniej spółka Polskie Elektrownie Jądrowe (PEJ) dokonała wyboru przyszłego wykonawcy i dostawcy technologii, którym została amerykańska spółka Westinghouse Electric Company, to wizyta prezydenta USA stała się okazją do podpisania kolejnej umowy na prace przedprojektowe elektrowni jądrowej na Pomorzu. Jest to tzw. bridge contract obejmujący m.in. opracowanie szczegółowego Modelu Realizacji Inwestycji, przygotowanie oceny bezpieczeństwa oraz programu kontroli jakości, a także wybór potencjalnych dostawców. Polskie firmy mają być tu preferowane.
Czytaj także: Prąd z atomu w każdym domu? Zanim się pojawi, będzie nas słono kosztował
Ile to wszystko ma kosztować? Skąd pieniądze?
„Westinghouse przeprowadzi m.in. wstępną ocenę rozwiązań w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa fizycznego planowanej elektrowni jądrowej na Pomorzu oraz przygotuje dla polskiego inwestora listę wymagań niezbędnych do realizacji inwestycji, w tym dostosowania technologii AP 1000 do wszystkich lokalnych regulacji. Ponadto zostaną wypracowane zasady strategii zakupowej, w ramach której zostaną zidentyfikowani potencjalni dostawcy. Podpisana umowa zakłada także przygotowanie zasad zewnętrznego finansowania projektu, czyli wstępne oszacowanie wartości projektu” – czytamy w komunikacie spółki Polskie Elektrownie Jądrowe.
I właśnie ostatnie zdanie komunikatu sygnalizuje najważniejszy problem, jaki musi zostać rozwiązany, zanim w pomorskiej wsi Lubiatowo-Kopalino konsorcjum wykonawców Bechtel-Westinghouse zabierze się do budowy: trzeba ustalić, ile to wszystko ma kosztować i skąd wziąć na to pieniądze. Tymczasem na temat modelu finansowego atomowego projektu wciąż wiemy najmniej. A przecież po pierwszej atomówce, która ma zacząć działać już za 10 lat, mają zaraz powstawać kolejne. W sumie plan zakłada 6–9 GW z atomu w 2043 r. Ile to będzie kosztować?
Czytaj także: Polska elektrownia jądrowa w ciągu zaledwie roku podrożała o 80 mld zł
Sasin nie chce być gorszy
Uroczysta celebracja wstępnej, przedprojektowej umowy, z udziałem ambasadora USA Marka Brzezińskiego i minister klimatu i środowiska Anny Moskwy to też element wojny atomowej, jaka toczy się między premierem Morawieckim a wicepremierem Sasinem. Sasin nie chce być gorszy. I on marzy, by przejść do historii jako ojciec chrzestny alternatywnego do rządowego programu atomowego. Najwyraźniej atom dodaje dziś politykom skrzydeł. Wykonawcą ma tu być koreański koncernu Korea Hydro & Nuclear Power, choć Sasin ostatnio wspomina też o Amerykanach lub Francuzach. Albo jest to strategia negocjacyjna w rozmowach z Koreańczykami, albo azjatycka wyprawa wicepremiera nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i trzeba szukać pomysłów. Jedno jednak nie uległo zmianie – inwestorami mają tu być państwowa Polska Grupa Energetyczna (PGE), kierowana przez sasinowego przyjaciela Wojciecha Dąbrowskiego, i kontrolowany przez Zygmunta Solorza ZE PAK.
Napinamy atomowe muskuły
Nie bardzo też wiadomo, jak te atomowe wizje mają wpisywać się w Politykę Energetyczną Polski, bo prace nad kolejną wersją PEP właśnie trwają. Na razie słyszymy o 9 GW z atomu do 2043 r. Czy to realne? Mam wątpliwości. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że napinamy atomowe muskuły, a jednocześnie po raz kolejny niszczymy szanse rozwoju energetyki odnawialnej. Ustawa w sprawie liberalizacji rozwoju energetyki wiatrowej została skuteczne ukatrupiona limitem 700 m. A przecież polskie elektrownie wiatrowe już dziś dysponują 9 GW zainstalowanej mocy. Tyle, ile ma nam dać atom za 20 lat. Jeśli się znajdą na niego pieniądze.