Inflacja, sezon trzeci, odcinek pierwszy: 17,2 proc. To be continued
Inflacja znów wzrosła, tym razem do 17,2 proc. Ciąg dalszy nastąpi
Według wstępnego szacunku GUS inflacja w styczniu wyniosła 17,2 proc. Na to przyspieszenie złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim wzrost cen nośników energii – w praktyce głównie gazu – wynikający zarówno z wejścia w życie nowych cenników, jak i przywrócenia stawek VAT. W ujęciu miesięcznym nośniki energii podrożały aż o 10,4 proc., a przecież jednocześnie spadały ceny węgla, a ceny energii elektrycznej nie zmieniły się (rząd zamroził ceny prądu na poziomie ubiegłorocznym, do pewnego limitu zużycia, ale ten odczujemy dopiero w kolejnych miesiącach).
Z miesiąca na miesiąc drożała też żywność – za tym stoją zarówno efekty sezonowe (drogie o tej porze roku są warzywa i owoce), jak i powszechny w sektorze spożywczym wzrost kosztów niezbędnych do wyprodukowania żywności i dowiezienia jej na sklepowe półki: drożejący prąd i gaz, rosnące koszty pracy. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że wzrost cen żywności był znacznie niższy niż w poprzednich miesiącach (wyniósł 1,9 proc., przy 3–4-proc. dynamice utrzymującej się od sierpnia). Z kolei noworoczny wzrost akcyzy podniósł ceny używek o 1,2 proc. Przeciętny poziom cen w styczniu był o 2,4 proc. wyższy niż w grudniu poprzedniego roku – oznacza to, że cel inflacyjny NBP (2,5 proc.) „wyrobiliśmy” w jeden zaledwie miesiąc.
Gorący temat: centralne ogrzewanie. Lata polskich zaniedbań się mszczą
Baza i inne statystyczne zaklęcia
To, co stanowi powód do niepokoju, to bijąca kolejne historyczne rekordy inflacja bazowa (czyli z wyłączeniem cen żywności i energii). W ujęciu rocznym wyniosła ok. 12 proc., w ujęciu miesięcznym – 1,4 proc., co stanowi znaczne przyspieszenie w stosunku do poprzednich miesięcy. Inflacja bazowa to teoretycznie ta miara, która odporna jest na szoki zewnętrzne, a wynika głównie z czynników krajowych i powinna dosyć dobrze dać sterować się za pomocą polityki monetarnej. Piszę „teoretycznie” i „powinna”, bo w praktyce ceny pozostałych towarów i usług również zależą od cen energii i jej nośników, a inflacja bazowa nie uwzględnia tylko paliw czy energii kupowanych bezpośrednio przez konsumentów.
Wciąż jednak krajowy komponent w inflacji bazowej jest znaczący. Po pierwsze, utrzymuje się wysoka presja płacowa, co jest wypadkową oczekiwań pracowników, próbujących chronić domowe budżety przed spadkiem siły nabywczej wynagrodzeń, znacznego wzrostu płacy minimalnej i wciąż relatywnie dobrej sytuacji na rynku pracy, gdy pracodawcy raczej nie zwalniają, a część wciąż prowadzi rekrutacje. Po drugie, cały ten ogrom rosnących kosztów firmy są wciąż w stanie przerzucać na klientów – oczywiście nie wszystkie, nie w każdej branży i regionie, ale w skali makro dalej to prawda. Klienci, wyposażeni co prawda w topniejące realnie dochody, jednocześnie obdarowani przez rząd częściową ochroną przed rosnącymi kosztami energii czy wakacjami kredytowymi, wciąż są skłonni płacić więcej.
Inflacja bazowa powinna teraz przykuwać największą uwagę. To jej wyhamowanie będzie znakiem, że rozpoczęła się prawdziwa, długo wyczekiwana dezinflacja, czyli spadek inflacji. A więc i droga do cenowej normalności. Na inflację bazową jako prawdziwszą, oczyszczoną z efektów wojny i generowanych przez nią zaburzeń na rynkach energii, patrzą też ekonomiści, zwłaszcza w bankach centralnych.
Urzędowy optymizm nad Świętokrzyską
Po obu stronach ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie: w Narodowym Banku Polskim i Ministerstwie Finansów, wybrzmiewa optymizm. Dotyczy on przede wszystkim tempa spadku inflacji. Zapowiedzi jednocyfrowej inflacji pod koniec roku mają wywołać przekonanie, że wkrótce wejdziemy na ścieżkę normalizacji.
Czytaj także: To ma być cud gospodarczy? W portfelach na pewno go nie widać
Jest to zresztą, przy całej dziś dostępnej wiedzy, prawdziwe. Szczyt inflacji nastąpi w lutym, głównie ze względu na to, co ekonomiści nazywają statystycznymi efektami bazy. GUS inflację mierzy w ten sposób, że porównuje ceny pewnych dóbr i usług do ich cen sprzed roku. W lutym 2022 weszła w życie większa część tzw. tarczy antyinflacyjnej, czyli pakiet obniżek podatków pośrednich na żywność, energię i paliwa. W lutym 2023 po raz pierwszy GUS porówna obecne ceny do cen z obniżonymi stawkami VAT, a tymczasem większość tej tarczy została już wycofana. Z przyczyn czysto matematycznych podniesie to inflację.
Sporne jest za to tempo, w jakim postępować będzie dezinflacja. Optymiści oczekują szybkiego spadku wynikającego z silnych efektów bazy, normalizacji cen surowców, a także spadku popytu, który zablokuje inflację bazową. Pesymiści (w tym ja) spodziewają się, że inflacja hamować będzie dużo wolniej, a przyczyną tego będzie właśnie uporczywa inflacja bazowa.
Inflacja bazowa ma to do siebie, że spada dużo oporniej niż ceny żywności czy energii, w dużym stopniu zależne od globalnej koniunktury. Nawet przy spadającej konsumpcji sprzedawcy telewizorów, książek, samochodów, abonamentów medycznych, fryzjerki czy hotelarze niechętnie obniżą ceny, jeśli przez to mieliby zacząć ponosić straty. Co więcej, nawet „oskubani” już przez spadek siły nabywczej dochodów konsumenci, jeśli przyzwyczają się do inflacji i uznają ją za nową normalność, mogą akceptować wysokie ceny – profesjonalnie nazywa się to odkotwiczeniem oczekiwań inflacyjnych. Dlatego nie uważam styczniowej inflacji – choć niższej od prognoz – za pozytywny sygnał. Niższy od spodziewanego wynik zawdzięczamy bowiem wolniejszemu wzrostowi cen energii przy jednocześnie wyższej od prognoz inflacji bazowej.
Czytaj także: Gospodarka silnie hamuje. Będziemy szorować po dnie
Inflacja spowalnia, ale…
Jest jeszcze jedno „ale”, które należy dopowiedzieć do urzędowego optymizmu. Na koniec 2023 r. może i zobaczymy jednocyfrową inflację, ale będzie to cyfra zdecydowanie bliższa 9 niż 2. Tymczasem celem inflacyjnym NBP jest inflacja wynosząca 2,5 proc., a nie „jednocyfrowa”. Cel ten nie jest przypadkowy – to taki poziom inflacji, którego nie odczuwamy, którym się nie przejmujemy i przy którym nikt nie kliknąłby w ten artykuł, a na pewno nie doczytał go do końca, bo inflacja na takim poziomie po prostu nie jest interesująca.
Do tego celu czeka nas droga rozpisana na lata – nie osiągniemy go na pewno jeszcze w 2024 r. Komisja Europejska prognozuje 4,4 proc. na kolejny rok, ale stosuje nieco inną metodologię, NBP zaś w ostatniej projekcji przyjmuje 3,5 proc. jeszcze w 2025 r. O tym, że cel jest bardziej ambitny niż inflacja jednocyfrowa, warto pamiętać, zwłaszcza gdy w miarę spowalniania inflacji sukces będą ogłaszać politycy i prezes NBP. Największym zagrożeniem jest to, że decydenci dadzą się tej fali optymizmu ponieść i przedwcześnie poluzują politykę – czy to fiskalną, czy monetarną – dając inflacji nowy napęd i oddalając nas od momentu, gdy znów będzie nudna.
Czytaj także: Ferie za drogie dla niemal co drugiego Polaka. Rodziny z dziećmi mają dylemat