Rada Polityki Pieniężnej odzyskuje głos. Glapiński przestaje mieć lekko, łatwo i przyjemnie
O Radzie Polityki Pieniężnej jeszcze nigdy nie było tak głośno jak w tym tygodniu. Emocje rozpaliły wypowiedzi jej członków wskazanych przez Senat, którzy pokazali, jak od kuchni wygląda ich praca. Ostro zareagowało biuro prasowe Narodowego Banku Polskiego, wystosowując komunikat, po którym poczuliśmy się jak w maglu. Ale z jego zakończenia powiało już grozą, niepodpisani autorzy ostrzegają, że sprawa zagraża stabilności systemu finansowego kraju. Warto więc się zorientować, o co tu naprawdę chodzi. Sposób funkcjonowania RPP może nas nie obchodzić, ale to, że cena dolara w Polsce przekroczyła 5 zł i może rosnąć nadal, dotyczy już każdego.
Kiedy cały skład Rady Polityki Pieniężnej został wymieniony przez PiS, ciało konstytucyjnie odpowiedzialne za stabilność cen zamilkło. Na konferencjach prasowych w imieniu swoim i całej rady wypowiadał się prezes Adam Glapiński, jednocześnie przewodniczący RPP. Kiedyś prezesowi, ktokolwiek nim był, towarzyszyło dwóch członków rady. Ich poglądy na politykę pieniężną były znane, jednych nazywaliśmy jastrzębiami, innych gołębiami. Z wypowiedzi Glapińskiego wynikało, że w poprzedniej RPP wszyscy mówią jednym głosem, a ich poglądy są identyczne. Wszystkie te osoby były związane z partią rządzącą, dzięki niej trafiły do rady.
Czytaj też: NBP traci resztki wiarygodności. W co gra?
Inflacja przekroczy 20 proc.?
To się zmieniło, odkąd w ostatnich miesiącach do RPP trafiły trzy osoby wskazane przez Senat – tu głos decydujący ma opozycja. To Ludwik Kotecki, w rządzie PO-PSL wiceminister finansów, prof. Joanna Tyrowicz, ekonomistka niezwiązana z żadną partią, ale z dziesięcioletnim stażem w NBP, oraz prof. Przemysław Litwiniuk, prawnik związany z PSL. Zarówno sposób podejmowania decyzji dotyczących wysokości stóp procentowych, jak i komunikowanie o tym przez Adama Glapińskiego wydały im się dość niecodzienne. Dają do zrozumienia, że jego celem nie jest walka z inflacją, i w tym tygodniu zaczęli o tym mówić publicznie.
Ich argumenty są różnego kalibru, czasem nawet mogą się wydać śmieszne. Jak ten, o którym wspomniał prof. Litwiniuk, że członkom rady wolno wejść do gmachu NBP tylko raz w tygodniu. Nie mogą bezpośrednio kontaktować się z analitykami NBP, przed laty uważanymi za najlepszych w kraju. Argument przestał być zabawny, gdy prof. Tyrowicz powiedziała wprost: te analizy są im potrzebne, żeby dokładnie poznać procesy cenotwórcze w kraju, czyli przyczyny inflacji. Bez tego nie można z nią walczyć. Jeśli nie mogą otrzymać takich dokładnych danych, muszą na słowo wierzyć prezesowi, który – za rządem – twierdzi, że to wszystko wina Putina, nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić. Z ich ekonomicznej wiedzy wynika, że to nie do końca prawda. Za połowę wzrostu cen odpowiada to, co jest zależne od RPP, a także naszego rządu.
I to już są argumenty ciężkiego kalibru. Przeczą zapewnieniom Glapińskiego, że ceny już nie powinny rosnąć. A ropa, gaz czy prąd są już tak drogie, że droższe nie będą. Czyli jak złoty nadal będzie słabnąć w takim tempie, to w Polsce nie zdrożeją benzyna i gaz, a więc także prąd? Ludwik Kotecki mówi wprost, że jego zdaniem inflacja w najbliższych miesiącach przekroczy 20 proc. Od tego, która ze stron sporu ma rację, zależy, w jakim tempie Polacy będą stawali się coraz ubożsi. To nie jest nieczytelny spór toczący się w wąskim gronie makroekonomistów, ale żywotna sprawa każdego z nas.
Czytaj też: Cenowa polka galopka. Inflacja zjada pensje i oszczędności
Iskrzenie dla dobra gospodarki
Ważne jest też, dlaczego ten spór rozgorzał właśnie teraz. Odkąd istnieje RPP, czyli od 1997 r., spory o politykę pieniężną bywały gorące. Ale zawsze toczyły się między dwiema stronami ul. Świętokrzyskiej, czyli NBP a rządem. Iskrzyło niekoniecznie z powodów charakterologicznych prezesa lub wicepremiera odpowiadającego za gospodarkę, choć i one miały znaczenie. Na przykład gdy prezesem NBP był prof. Leszek Balcerowicz, a wicepremierem lewicowego rządu prof. Marka Belki był Grzegorz Kołodko. Wcześniej, gdy Kołodko odpowiadał za gospodarkę w rządach Pawlaka, Oleksego, Cimoszewicza czy Millera, iskrzyło między nim a Hanną Gronkiewicz-Waltz (jako szefową NBP).
Iskrzenie zostało niejako wpisane w konstytucję. Mówi ona, że obowiązkiem NBP i RPP jest dbanie o stabilność rodzimej waluty, a więc o to, żeby ceny rocznie nie rosły bardziej niż o 2,5 proc. W krótkiej perspektywie to się trochę kłóci z celami rządu – jemu bardziej zależy na szybszym wzroście gospodarczym, który wyższe stopy nieco hamują (szybszy wzrost oznacza niższe bezrobocie). Rząd na krótką metę cieszy się także z nieco wyższej inflacji, bo wtedy wpływy podatkowe do budżetu rosną. Dlatego każdy niemal rząd protestował, gdy RPP stopy podnosiła, a jego premier grzmiał, że polityka pieniężna dusi gospodarkę.
Czytaj też: Wzrost płacy minimalnej. Więcej w portfelu, mniej w koszyku
Opanować inflację czy utrzymać władzę
Konstytucja nie tylko nakazuje Radzie Polityki Pieniężnej troskę o stabilność cen, ale także uczyniła ją niezależną od rządu. Każdy prezes banku centralnego szalenie o tę niezależność dbał. Skąd więc zarzuty wielu ekonomistów, że obecnej radzie, a zwłaszcza prezesowi NBP, bardziej niż na stabilności cen zależy na tym, aby PiS wygrał kolejne wybory i utrzymał władzę? Co się stało z niezależnością NBP?
Powody mogą być dwa. Po pierwsze, Adam Glapiński „od zawsze” był bardzo związany z partiami braci Kaczyńskich i nawet nie ukrywa, jak bardzo związany jest obecnie. To PiS uczynił go prezesem NBP i to szef tej partii zdecydował, że będzie nim także w drugiej kadencji – mimo błędów w polityce pieniężnej. Jest też jedynym szefem RPP, który bardzo chwali politykę rządu, mimo że ogromne transfery socjalne niweczą wysiłki RPP, aby powstrzymać tempo wzrostu cen. Posuwa się nawet do niestosownych porównań, że dzięki transferom demokratyczne wybory wygrał też Hitler.
Po drugie, wszyscy członkowie RPP w poprzedniej radzie byli wskazani przez PiS, jemu zawdzięczali te słynne 37 tys. zł miesięcznie, o których tak chętnie mówi prezes. Wcześniej zawsze większość członków rady pochodziła „z nadania” partii, która już nie rządziła, kierowali się własną wiedzą i poglądami na politykę pieniężną, trudno ich było zdyscyplinować. Mamy prawo przypuszczać, że na utrzymaniu władzy przez PiS obecnej radzie może zależeć bardziej niż na obniżeniu inflacji. A w każdym razie nikt z rady publicznie się od błędów, które Glapińskiemu wytykają ekonomiści, nie zdystansował. To była do tej pory rada niema. Panował nad nią, jak wyraził się były członek RPP Bogusław Grabowski, absolutyzm nieoświecony. Obecna odzyskała głos dzięki trzem osobom wskazanym przez Senat.
Czytaj też: Dodatkowe emerytury nie doganiają cen, a będzie gorzej
Nieposłusznych zdyskredytować
Ani Glapiński, ani inni znaczący politycy partii rządzącej nie dyskutują z merytorycznymi argumentami Tyrowicz, Litwiniuka czy Koteckiego. Oni chcą ich zdyskredytować, pisząc, że „debata zeszła na to, czy drzwi da się otworzyć, czy działa telefon, czy da się dobrze zjeść i dostać zwrot za benzynę”. I strasząc doniesieniem do prokuratury, której szef jest przecież ministrem w tym rządzie.
Z jednym stwierdzeniem komunikatu biura prasowego NBP wypada się zgodzić: „Pierwszy raz w historii NBP brutalna i bezpardonowa polityka zawitała w RPP i wykorzystała siłę autorytetu, jaki przez lata budowali członkowie”. Zdarzyło się to jednak wcześniej – gdy rada stała się niema, a nie teraz, gdy głos odzyskała.
Kuchnia, a tym bardziej magiel w RPP mało nas obchodzi. Z ostrzeżenia NBP, że wywiady trojga niesubordynowanych członków rady „mogą wpływać na stabilność systemu finansowego kraju”, płynie jednak nie tylko buta, ale także strach. Bo tą stabilnością nie zatrzęsła Tyrowicz ani Litwiniuk, ale nieodpowiedzialna polityka PiS. NBP świetnie zdaje sobie z tego sprawę, dlatego już teraz wskazuje winnych.