PiS zagłodzi i przejmie stacje kontroli pojazdów. Kierowcy powinni się zmartwić
Padają nie tylko rzemieślnicze piekarnie i restauracje, ale też firmy spożywcze, które znikną z rynku, jeśli utrzymanie komór chłodniczych, niezbędnych do przechowywania np. owoców, z powodu wysokich cen prądu okaże się dla nich nieopłacalne. Zanosi się również na masowe bankructwo małych stacji przeprowadzających obowiązkowe badania techniczne samochodów. Będą ofiarami nie tylko cen energii, ale także państwa, które chce je upaństwowić, aby stworzyć dobrze płatne stanowiska dla kolegów z partii.
Więcej w „Polityce”: Uwaga! Prąd zabija! Małe firmy padają jedna po drugiej
Stacje kontroli pojazdów następne do zamknięcia
Już upadły 152 stacje kontroli pojazdów. W Sejmie trwają właśnie prace nad nowelizacją prawa o ruchu drogowym, którego zmiana – zdaniem Kazimierza Zbyluta, szefa Związku Pracodawców Stacji Kontroli Pojazdów – spowoduje upadek pozostałych 6 tys. zakładów. Oficjalna wersja rządzących jest taka, że nowelizacja jest konieczna, polskie prawo o ruchu drogowym musi bowiem być zgodne z dyrektywa unijną. To tylko część prawdy.
Druga część z dyrektywą unijną nie ma nic wspólnego. Dyrektywa jest tylko okazją, żeby obok zapisów wymaganych przez UE PiS mógł umieścić „wrzutki”, które mają załatwiać jego własne interesy. Stworzyć sporą liczbę dobrze opłacanych stanowisk dla znajomych. Ich celem jest, aby 6 tys. jeszcze istniejących stacji po prostu padło, żeby ich właściciele nie mogli wyjść na swoje.
Przy szalejących cenach energii partyjny scenariusz przejęcia prywatnych stacji zrealizuje się błyskawicznie i bezkosztowo dla polityków. A ponieważ trudno sobie wyobrazić kraj, w którym nie przeprowadza się obowiązkowych badań technicznych aut, będzie to robić instytucja państwowa. Czyli Transportowy Dozór Techniczny. Przecież na polskie drogi nie mogą wyjeżdżać nie w pełni sprawne auta zagrażające bezpieczeństwu uczestników ruchu drogowego. Całą operację przeprowadzi się więc dla naszego dobra.
Czytaj także: W gminach, w których wygrywa PiS: „Drożyzna jest okropna, ale Tusk gorszy”
Łakomy kąsek dla PiS
Prawdziwy cel „wrzutek” do nowelizacji prawa o ruchu drogowym jest dla właścicieli stacji czytelny, ale ich protestem pod Ministerstwem Infrastruktury władza się nie przejęła. Tak jak nie przejmuje się innymi protestami. Jednym z demonstrantów był Marek Jaskulski, współwłaściciel stołecznej stacji przy ul. Staniewickiej na Pradze. Strajkował przeciwko pozbawieniu ludzi możliwości zarobienia na życie, jeśli zapisy umieszczone we „wrzutce” weszłyby w życie.
Właścicielom aut protest stacji badań technicznych wydaje się obojętny, żadne prawo nie zniesie przecież obowiązku przeprowadzenia regularnych badań sprawdzających sprawność techniczną samochodów. Więc „wrzutki” kierowców raczej nie obchodzą. Ale to nieprawda, bo kierowcy – gdyby nowelizacja, do czego dążą politycy, zaczęła obowiązywać już od nowego roku – mogą mocno dostać po kieszeni, z czego zupełnie nie zdają sobie sprawy.
Bo mimo że ceny w naszym kraju rozszalały się na dobre, obowiązkowe badanie techniczne samochodów kosztuje 98 zł! Ta cena nie zmieniła się od 18 lat – zapewnia Kazimierz Zbylut. Teraz, po gwałtownym wzroście cen prądu i gazu, właściciele stacji mówią, że muszą dokładać do interesu. Dlatego prywatne stacje po prostu zaczęły padać, właściciele je likwidują. – Rynek świetnie zdaje sobie sprawę z zamiarów polityków, obecnie stację trudno sprzedać, nie ma chętnych nabywców – zapewnia Marek Jaskulski.
Czytaj także: Ludzie Sasina zarabiają i są wdzięczni
Nadzorcy z Transportowego Dozoru Technicznego
Zdaniem Kazimierza Zbyluta nowelizacja prawa o ruchu drogowym proces likwidacji prywatnych stacji przyspieszy. W jaki sposób? Otóż jedna z „wrzutek” przewiduje, że stacje, obecnie nadzorowane przez starostów, dostaną jeszcze jednego nadzorcę. Takie prawo otrzymają inspektorzy państwowego Transportowego Dozoru Technicznego. Trudno to posunięcie wytłumaczyć troską o bezpieczeństwo użytkowników aut, ponieważ zawodowe kompetencje nowych nadzorców mogą być o wiele niższe niż nadzorowanych przez nich diagnostów w stacjach, którzy muszą posiadać stosowne uprawnienia i najczęściej są inżynierami po studiach technicznych, legitymującymi się też długim doświadczeniem zawodowym. Ich nadzorcy z TDT nie muszą mieć dyplomów politechnicznych ani stosownego doświadczenia zawodowego.
– Ale mimo to mają oceniać pracę diagnostów, a nawet mogą pozbawić ich uprawnień – oburza się Kazimierz Zbylut. Ich decyzja będzie ostateczna.
Kierowcy też dostaną po kieszeni
Co mają do tego kieszenie kierowców? Ustawowa „wrzutka” gwarantuje inspektorom TDT wysokie wynagrodzenia – 7,4 tys. zł brutto miesięcznie, które będą musiały corocznie być waloryzowane. Nauczyciele i pozostała część „budżetówki” takich gwarancji nie mają. TDT będzie potrzebował na to sporych pieniędzy, więc z pewnością po przejęciu prywatnych stacji podniesie również cenę obowiązkowych badań samochodów.
Skąd ta pewność? – TDT już pokazał swoje intencje – mówi szef Związku Pracodawców Stacji Kontroli Pojazdów. Właściciele aut sprowadzanych np. ze Stanów Zjednoczonych i z innymi niż wymagane u nas reflektorami muszą uzyskać urzędowe „odstępstwo od warunków technicznych”, bez tego nie wolno im jeździć po naszych drogach. Do niedawna takie zaświadczenia wydawało Ministerstwo Infrastruktury i płaciło się za nie 10 zł. Od stycznia taki dokument wydaje już Transportowy Dozór Techniczny i zapłacić trzeba za to już 500 zł. Z cenami obowiązkowych badań technicznych prywatnych aut może być podobnie.
Czytaj także: Uwaga kierowcy. Znacznie wyższe kary za łamanie przepisów