Dolar wart ponad 5 zł – na razie nie wiemy, czy to tylko chwilowa sytuacja, czy też trzeba przyzwyczajać się do takiego kursu. Polska waluta pada po raz kolejny ofiarą ogromnej inflacji w naszym kraju, połączonej z chaotyczną polityką rządu rozrzucającego pieniądze bez żadnego planu, konfliktem z Unią Europejską, blokującym pieniądze przeznaczone na Krajowy Plan Odbudowy, i uzależnieniem od importu coraz droższego gazu i węgla. Skoro złoty jest słaby wobec będącego w złej sytuacji euro, to oczywiście musi być jeszcze słabszy wobec silnego dolara. To fatalna wiadomość w kontekście walki z inflacją, która przekracza u nas 16 proc. (jutro poznamy najświeższe, zapewne jeszcze gorsze dane). Im droższy dolar, tym więcej musimy płacić za importowane surowce.
Czytaj także: Frank jeszcze silniejszy. Co pomaga Szwajcarom, szkodzi Polakom
USA – oaza stabilności
Amerykańska waluta postrzegana jest dziś przede wszystkim przez pryzmat amerykańskiej gospodarki. Ta, chociaż też ma swoje problemy, oceniana jest dużo lepiej niż europejska, japońska czy chińska. Amerykanie prawdopodobnie szybciej zduszą inflację niż Europa, do tego nie muszą się martwić o dostęp do surowców energetycznych z gazem na czele. Im raczej nie grozi recesja, która zapewne dotknie nasz kontynent. Do tego amerykański Fed dużo śmielej podnosi stopy procentowe niż Europejski Bank Centralny. Na tle Europy, pogrążonej w kryzysie energetycznym i poważnie dotkniętej konsekwencjami rosyjskiej inwazji na Ukrainę, oraz Chin, sparaliżowanych przez bezwzględną i zupełnie już irracjonalną walkę komunistów z koronawirusem, Stany Zjednoczone jawią się rzeczywiście jako oaza stabilności i główny motor światowej gospodarki.
Czytaj także: Rabuś przyszedł po pieniądze. Inni też walczą z inflacją. Nie mamy ich atutów
Silny dolar zły dla słabych gospodarek
Silny dolar z punktu widzenia Amerykanów jest dzisiaj wyjątkowo pożądany, bo pomoże im w walce z inflacją. Z tego samego powodu jest niekorzystny dla reszty świata. Najbardziej niebezpieczny może okazać się dla krajów biednych, gdzie część długów jest zaciągana właśnie w amerykańskiej walucie. To one najbardziej cierpią z powodu coraz droższych surowców energetycznych, rozliczanych przecież głównie w dolarach. Skutki załamania lokalnej gospodarki, będące efektem połączenia fatalnych rządów, braku dewiz i drogiej ropy, mogliśmy niedawno obserwować na Sri Lance.
Pomogłyby wyższe stopy procentowe
Przed nami zapewne okres dużej niestabilności na rynku walutowym, który bardzo nerwowo reaguje na takie wydarzenia jak choćby uszkodzenie gazociągów Nord Stream czy postępujący chaos w Rosji. Złotemu pomógłby na pewno dalszy, wyraźny wzrost stóp procentowych, ale większość członków Rady Polityki Pieniężnej uważa go za zbyt niebezpieczny dla gospodarki mimo coraz wyższej inflacji. Stopy mamy zatem na poziomie mniej więcej takim jak Czesi, za to znacznie niższym niż Węgrzy. Tymczasem złoty nie jest na szczęście tak słaby jak forint, ale daleko mu do stabilnej czeskiej korony.
Teraz euro kosztuje 24–25 koron, czyli tyle co przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Tymczasem forint osłabił się w tym okresie wobec europejskiego pieniądza o prawie 20 proc. Złoty słabszy dziś o niespełna 10 proc. wobec euro lokuje się pomiędzy tymi biegunami Grupy Wyszehradzkiej. Dzisiaj w Warszawie z pewnością dużo lepiej byłoby mieć Pragę niż Budapeszt.
Czytaj także: Złoty nie ma przyjaciół. NBP ciągnie polską walutę w dół