Na tegoroczne wakacje wielu Polaków miało ruszyć narodowymi autami elektrycznymi marki Izera, przystępnymi cenowo, za to doskonałością techniczną górującymi nad produktami wielkich motoryzacyjnych potęg. Ich produkcja była zapowiadana już dawno. Podróż przebiegać miała sprawnie dzięki gęstej sieci szybkich ładowarek obsługujących już blisko milion e-aut (tę granicę obiecywano osiągnąć w 2025 r). Elektromobilność – obiecywał w swym planie premier Morawiecki – miała stać się kołem zamachowym polskiej gospodarki, naszą wizytówką i powodem do dumy.
Nie stała się. Samochodów elektrycznych jeździ na razie 23 tys., o projekcie Izery mało kto pamięta (choć pochłania kolejne miliony), zaś pod względem ładowarek jesteśmy na szarym końcu unijnej tabeli. Mamy wprawdzie rekordowo dużo aut, bo już prawie 25 mln, ale spalinowych, mocno wysłużonych i coraz starszych (średnia wieku 14 lat). Dlatego informację, że za 13 lat w Unii Europejskiej nie będzie już można kupić i zarejestrować nowego auta spalinowego, Polacy przyjęli jak dawne obietnice Morawieckiego o milionie elektryków. Pożyjemy, zobaczymy. Dziś trzeba myśleć, co wlać do baku, a nie skąd w przyszłości weźmiemy prąd do akumulatorów, jeśli dorobimy się e-auta. Zresztą zakaz będzie dotyczył tylko rejestracji aut nowych, więc w najbliższych latach będzie okazja do kupienia tanich używanych spalinówek. Niemcy będą je nam tanio sprzedawać, przesiadając się do e-aut. W sumie więc nie ma się czym przejmować.
Czyżby? Sprawa ma wymiar fundamentalny, zadecyduje bowiem o przyszłości gospodarki Europy, w tym i Polski, bo przemysł motoryzacyjny jest jednym z naszych najważniejszych filarów. Bruksela mimo kryzysowej sytuacji nie rezygnuje z zamiaru transformacji energetycznej i odejścia Europy od paliw kopalnych.