Zbywanie mediów stwierdzeniem, że obligacje mógł kupić każdy, jest dalece niewystarczające. Premier, kupując papiery skarbowe, wiedział o prawdziwym stanie naszej gospodarki dużo więcej i zapewne z tej wiedzy korzystał. Przypomnijmy: w 2021 r., zwłaszcza w jego pierwszej połowie, prezes Narodowego Banku Polskiego inflacji uporczywie nie zauważał, a gdy ją wreszcie dostrzegł, zapewniał, że szybszy wzrost cen jest przejściowy. Morawiecki dodawał w tym samym tonie, że stan gospodarki polskiej jest świetny. Nie ma żadnych powodów, żeby obawiać się galopady cen.
Opierając się na publicznych wypowiedziach dwóch osób, których wiedza na ten temat jest największa, mieliśmy prawo wierzyć, że mówią prawdę. Najgorzej na tym zaufaniu wyszły rodziny, które postanowiły wziąć kredyt hipoteczny. Bo inflacja jednak szybuje. Więc albo premier się tego spodziewał, ale wolał minąć się z prawdą, albo nie ma pojęcia o prawdziwym stanie finansów Polski.
Czytaj też: Inflacja szaleje. Podpowiadamy, jak ratować swoje oszczędności
Obligacje za 4,6 mln zł. Co wiedział premier?
Premier nie chce ujawnić, jaki rodzaj obligacji zdecydował się kupić za oszołamiającą dla zwykłych Kowalskich kwotę 4,6 mln. Można by więc sparafrazować słynne powiedzenie Jarosława Kaczyńskiego sprzed lat, że „jeżeli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”, a „jeżeli ktoś nie chce się przyznać, jaki rodzaj obligacji kupił, to z pewnością ma coś do ukrycia”. Ciekawe co.
Spróbujmy pospekulować. Decyzje o tym, ile i jak oprocentowanych obligacji państwo wyemituje, podejmuje resort finansów, którego premier jest szefem, a w niektórych okresach sam Mateusz Morawiecki pełnił nawet obowiązki ministra finansów. Ministrem był też Tadeusz Kościński, jego kolega z czasów pracy w Banku Zachodnim WBK. Premier musiał wiedzieć o planach tego resortu. Doskonale zapewne znał cały wachlarz papierów skarbowych.
Musiał też wiedzieć, że ministerstwo wypuszcza papiery, które zwykłemu Kowalskiemu muszą wydawać się mało atrakcyjne. Otóż przez pierwszy rok były one nadzwyczaj marnie oprocentowane. Mimo jeszcze wtedy niewysokiej inflacji już na starcie Kowalski straciłby kilka procent wartości ulokowanych w nich oszczędności. Oprocentowanie obligacji było bowiem za pierwszy rok o kilka punktów procentowych niższe od inflacji. Ale premier miał wiedzę, żeby patrzeć inaczej. Nie z perspektywy jednego roku, ale wielu lat do przodu.
Więc raczej trudno założyć, że Mateusz Morawiecki, który świetnie potrafi dbać o finanse swojej rodziny, postanowił zakupem papierów za 4,6 mln zł wesprzeć ukochaną ojczyznę i stracić ładne kilkadziesiąt tysięcy złotych.
Czytaj też: Glapinflacja. Jedziemy już bez hamulców i po bandzie
Nie każdy znał stan finansów państwa
Bo te obligacje skarbu państwa, na których przez pierwszy rok można było sporo stracić, już w drugim roku zaczynały przynosić zyski. Ich oprocentowanie było bowiem zwykle o 1 pkt proc. wyższe od inflacji. W przypadku papierów długoterminowych, np. dziesięcioletnich, i coraz szybszego wzrostu cen, z jakim mamy obecnie do czynienia, te właśnie obligacje pozwalają nie tylko oszczędności przed inflacją ochronić, ale nawet nieco na nich zarobić. Nie ma na polskim rynku finansowym lepszej możliwości ucieczki przed inflacją. Jeśli się o niej wie wcześniej niż inni.
Czym premier różni się od zwykłych Kowalskich, skoro obligacje mógł kupić każdy? Wiedzą więcej na temat stanu finansów państwa. Jako premier i w dodatku były prezes banku doskonale zdawał sobie sprawę, że zapewnienia Adama Glapińskiego o tym, że inflacja jest przejściowa i wkrótce ceny znów spowolnią, są po prostu nieprawdziwe. O przyspieszającej inflacji mówili ekonomiści, premier nie jest od nich gorzej zorientowany. Wiedział, że czeka nas drożyzna. I że papiery, które osobom wierzącym, iż ceny nie ruszą, mogą wydawać się słabe. Ale dla tych, którzy mają pojęcie, że inflacja popędzi, mogą być superkorzystne.
A skoro premier wiedział, to kalkulował także inaczej niż Kowalski. Kowalski nie rwał się do zakupu rządowych papierów, na których w ciągu roku mógł sporo stracić. Wierzył też, że inflacja spowolni i może za chwilę ulokuje swoje pieniądze korzystniej. Ale tacy jak Morawiecki zdawali sobie sprawę, że kalkulacje Kowalskiego są błędne. Zwłaszcza gdy to oni podejmują decyzję, jakie papiery nie tylko są, ale także będą przez państwo emitowane.
Czytaj też: Drukują pieniądze, robią prezenty
Morawiecki nie chce pokazać papierów
Zorientowani myśleli inaczej. Trzeba szybko kupować te marne papiery, póki inflacja jest jednocyfrowa. Wiedzieli, że w pierwszym roku stracą, ale już w drugim zaczną zarabiać. A jak ceny się rozszaleją i inflacja będzie dwucyfrowa, to nie ma lepszej formy ochrony oszczędności całego życia. To zapewne dlatego nie możemy dowiedzieć się, w jakim miesiącu 2021 premier zakupił swoje papiery – im wcześniej to zrobił, tym lepiej na tym wychodzi teraz. I to w sytuacji, gdy oprocentowanie lokat w bankach było skandalicznie niskie, a i teraz, chociaż się podniosło, nadal gwarantuje nam tylko kilkupunktowe straty.
Premier nie chce pokazać legalnie kupionych papierów skarbowych, bo – czego nie można wykluczyć – ujawniłby przy okazji inne okoliczności, które woli przemilczeć. Tak jak nie ujawnia majątku jego żona, choć pochodzi on z czasów, gdy oboje małżonkowie nie mieli jeszcze rozdzielności majątkowej. Czego się obawia, skoro cały naród wie, że premier jako były prezes zagranicznego banku i w dodatku osoba, która wzbogaciła się na handlu gruntami, ten majątek musi mieć ogromny?
Może wcale nie chodzi o to, jak duży jest ten majątek, tylko o to, gdzie i w jakiej walucie został ulokowany? Premier jest patriotą, deklarującym ogromne przywiązanie do złotego, ale liczyć przecież potrafi.
Czytaj też: Jadwiga poczeka, czyli jaka będzie druga kadencja Glapińskiego