„Załamanie na rynku kryptowalut” to hasło, które wśród dziennikarzy i analityków sektora finansowego wywołuje poczucie męczącego déjà vu. Po początkowej pandemicznej hossie co najmniej od początku roku słychać o kolejnych załamaniach. To ostatnie, z początku maja, było dla kryptoinwestorów szczególnie dotkliwe. W ciągu kilkunastu dni wartość najpopularniejszej kryptowaluty spadła o blisko jedną trzecią.
W porównaniu ze szczytem górki z listopada zeszłego roku, gdy za bitcoina płacono 69 tys. dol., dziś ta sztandarowa kryptowaluta jest warta już prawie o dwie trzecie mniej. W zaledwie kilka dni ze światowego rynku bitcoina wyparowało ponad 300 mld dol. W chwili pisania tego tekstu wartość jednego tokena spadła poniżej symbolicznej granicy 30 tys. dol., przy czym 12 maja ześlizgnęła się nawet do 25 tys. dol. Podobnie słabo wyglądają notowania głównej alternatywy – ethera, który stracił w ciągu roku aż 60 proc. ze szczytowej wartości. W sumie branża kryptowalut od listopada 2021 r. skurczyła się o ponad 1,7 bln dol. Po entuzjazmie, który przejawiał się nie tylko w nastrojach posiadaczy, ale także nakładach na popularyzację tokenów w mediach głównego nurtu, nie zostało już śladu.
Czytaj też: Szał na kryptowaluty
Celebryci gdzieś się pochowali
W czasie niedawnej fali hurraoptymizmu firmy związane z sektorem krypto wydawały na różne formy promocji setki milionów. Kryptowaluty stały się m.in. oficjalnym sponsorem włoskiej pierwszej ligi piłkarskiej Serie A, zaangażowały hollywoodzkiego gwiazdora Matta Damona do zagrania w reklamie zaprezentowanej podczas prestiżowego finału ligi futbolu amerykańskiego Super Bowl, próbowały popularyzować tokeny wśród konsumentek, zatrudniając do tego m.in. Reese Whiterspoon i Gwyneth Paltrow.
Ten marketingowy pęd dobrze oddawał nastrój sprzed roku, kiedy po początkowym pandemicznym szoku wydawało się, że zapowiadana od dekad cyfrowa przyszłość właśnie nadeszła. Widać było to m.in. w sektorze nowych technologii – zarówno w obszarze software, jak i sprzętu. Szybko rosły akcje spółek cyfrowych, a czołowe pisma branżowe wskazywały, że przyszłość globalnej gospodarki leży w „cyfrowej chmurze”. W tej atmosferze rosnąca popularność kryptotokenów i opartych na nich rozwiązań mogła sprawiać wrażenie dziejowej siły, której nie da się pokonać, można do niej tylko dołączyć.
Dziś nastawienie opinii publicznej wobec Damona, Paltrow i spółki jest silnie negatywne. Stali się obiektem żartów popularnych komików, a obsługujące ich agencje prasowe realizują pierwszą fazę zarządzania kryzysem wizerunkowym, czyli unikają udzielania mediom jakichkolwiek komentarzy. Opinia publiczna wydaje się odreagowywać to, że produkt, za którego promowanie każde z nich wzięło od kilku do kilkudziesięciu milionów dolarów, wielu inwestorom przyniósł ogromne straty.
Czytaj też: Łatwy zarobek na bitcoinach? Naiwnych nie sieją
Cios w drobnych i młodszych inwestorów
Ci, którzy zaufali niedawno obietnicom kryptoewangelizatorów, mogli czuć się wkręceni. Ostatni spadek wartości tokenów to cios, który dla wielu, szczególnie drobnych i młodszych inwestorów może oznaczać utratę życiowych oszczędności czy popadnięcie w poważne finansowe tarapaty. Przedstawiciele sektora FinTech uspokajają, ale wbrew ich zapewnieniom o długoterminowych zyskach mniej więcej dwóch na pięciu inwestujących w bitcoiny na nich straciło, czyli ich aktywa są warte mniej niż w momencie kupna. Biorąc pod uwagę, że liczba różnych kryptomonet sięga już ponad 10 tys. i wciąż rośnie, a większość z nich jest wyceniana na ułamki dolara, analogiczna statystyka dla całości sektora krypto jest znacznie gorsza.
Załamanie na rynku rozpoczęte przez upadek kryptowaluty Terra pociągnęło za sobą ogólny spadek wyceny tokenów, w tym bitcoina i ethereum. Wraz z wirtualną wartością majątków posiadaczy spektakularnie podupadł kluczowy dla społecznego umocowania tokenów mit, że inwestycja w bitcoiny (prawie) zawsze się opłaca. Majątek Changpeng Zhao, założyciela najpopularniejszej giełdy kryptowalut Binance, słynącego z trzymania niemal całego swojego majątku w sektorze krypto, jeszcze niedawno plasował go na 11. pozycji wśród najbogatszych ludzi na świecie. Dziś jest historycznym rekordzistą pod względem tempa utraty majątku. Od początku roku w wyniku wahań kursów jego fortuna stopniała prawie dziesięciokrotnie, do „zaledwie” 11 mld dol.
Czytaj też: Górnicza kryptowaluta
Nie takie stabilne
Co wywołało ostatnią deprecjację? Bezpośrednią przyczyną były ruchy inwestorskie, czyli wyprzedaż aktywów, która doprowadziła do niemal całkowitej przeceny tzw. stable coinów, czyli opartych na sieci blockchain tokenów, których wartość miała być nierozerwalnie związana z kursem określonej waluty (najczęściej amerykańskiego dolara). Wszystko zaczęło się od Terra USD (stablecoina) i powiązanego z tokena Terra Luna, które mimo obietnicy złożonej użytkownikom o powiązaniu z aktualną wartością dolara w proporcji 1:1 można było kupić za... 0,0002 dol. To pociągnęło za sobą także inne „stabilne” tokeny, w związku z czym w krótkim czasie okazało się, że nawet teoretycznie najbezpieczniejsze inwestycje w kryptoaktywa w momencie zawirowań rynkowych mogą przynieść inwestorom pokaźne straty.
Co gorsza, ekspozycja na utratę środków jest tym większa, że nie istnieją urzędy i instytucje, które pełniłyby funkcję analogiczną do urzędów ochrony konsumentów, co uniemożliwia dochodzenie roszczeń na drodze oficjalnej. Do Kwon, twórca tokena, który do niedawna uchodził za kontrowersyjnego wizjonera, dziś jest o 40 mld dol. biedniejszym obiektem internetowego szyderstwa, a media przypominają jego pogardliwe i niestosowne wypowiedzi.
Eksperci tłumaczą upadek stablecoina Terra „atakiem”, czyli celowym ustawieniem dźwigni finansowych na spadek wartości danego aktywa oraz późniejszą skoordynowaną wyprzedażą tokenów. Takie działanie, jeśli do gry siadają gracze z dużym kapitałem, wywołuje panikę wśród mniejszych posiadaczy. Zjawisko znane jest z tradycyjnych giełd, ale w świecie krypto ma szczególnie drapieżny charakter. Nie istnieją ani krajowe, ani międzynarodowe normy lub instytucje, których zadaniem byłoby takim zdarzeniom zapobiegać czy ograniczać ich skutki. Jest tak nie tylko z powodu lobbingu czy opieszałości polityków i urzędników, ale także ze względu na przekonania samego środowiska. Dla wielu fanów kryptowalut to właśnie brak „zaufanej trzeciej strony” w postaci urzędników czy regulatorów jest największą zaletą bitcoina czy ethera.
Ludzie z sektora kryptofinansów ostatnie problemy oczywiście bagatelizują. Paolo Ardoino, dyrektor technologiczny firmy odpowiedzialnej za tether i giełdę Bitfinex, broni kryptowalut, zrzucając winę na złą konstrukcję projektu Terra i porównując go do „domku z kart”. Nie umie jednak wytłumaczyć, co spowodowało spadek rynkowej wyceny jego własnego produktu, tethera, o 17 proc. „Błędy w konstrukcji” jako uzasadnienie brzmią tym bardziej kuriozalnie, że jednym z dogmatów stojących za kryptowalutami jest pełna przejrzystość – portfeli, transakcji czy algorytmów kształtujących działanie sieci.
Czytaj też: Dlaczego wartość bitcoina tak mocno się waha?
Widmo recesji i czas regulacji?
Mimo szumnych obietnic, że w przyszłości kryptowaluty zastąpią dolara, czas nie gra na korzyść sektora. Zdaniem Dereka Thompsona z „The Atlantic” załamanie kursu cyfrowych tokenów to tylko wierzchołek góry lodowej. To może być pierwszy symptom znacznie większego problemu – nadchodzącej recesji. Podobnego zdania są analitycy m.in. Goldman Sachs, którzy interpretują spadki na tradycyjnych giełdach i w sektorze krypto jako dowód, że kapitał przygotowuje się na globalną recesję i porzuca wysokoryzykowne aktywa. Takie zachowania potrafią działać jak samospełniające się przepowiednie i wywołać masowe wyprzedaże, a co za tym idzie, spadki cen czy akcji.
Sytuacji nie polepsza fakt, że w dół idą notowania wielu do niedawna uznawanych za przyszłościowe firm z sektora technologii informacyjnych (m.in. Meta czy Ubera). Sprawa jest na tyle poważna, że media piszą już o masowych zwolnieniach amerykańskich programistów i informatyków. Koniec ery taniego pieniądza, który przyniosły niedawne podwyżki stóp procentowych, może wywołać efekt szokowy, w wyniku czego inwestorzy będą albo szukać bezpiecznych inwestycji, albo wycofają część kapitału z parkietów.
Wydarzenia z ostatnich tygodni odbiły się także echem w Brukseli. Unijne instytucje od lat analizują tematykę kryptowalut, ale rządy krajów członkowskich nie mogą wypracować wspólnego stanowiska i prace nad regulacją idą w żółwim tempie. Mimo kolejnych załamań rynku od 2019 r. nie udało się dokończyć projektu dyrektywy MiCA dotyczącej kryptorynków i aktywów. Obecna sytuacja niewiele zmienia, bo wśród posłów do Parlamentu Europejskiego trwa spór między „jastrzębiami”, którzy domagają się ścisłej regulacji, a „gołębiami”, których nadal przekonują wolnorynkowe argumenty kryptoentuzjastów. Na korzyść tych drugich przemawiają liczby: sektor krypto jest dziś wart więcej niż kredyty hipoteczne subprime w momencie, w którym ich upadek rozpoczął poprzedni kryzys finansowy.
Tezę, że kryptowaluty podlegają takim samym prawom co reszta sektora finansowego, wspiera fakt, że wahania wartości tokenów w dłuższym okresie wykazują istotną korelację z kursami akcji firm z amerykańskich indeksów giełdowych S&P500 czy NASDAQ. Innymi słowy, wbrew głoszonym przez kryptoentuzjastów argumentom bitcoin i inne tokeny nie są „kotwicą przeciw inflacji”, ale tak jak reszta gospodarki zależą od nastrojów najbogatszych inwestorów i największych firm. W dobie galopującej inflacji posiadanie cyfrowych tokenów nie tylko nie pozwala stabilizować wartości majątku dzięki alternatywnemu obiegowi finansowemu, ale samo w sobie generuje ciągły stres i koszty obsługi. Te ostatnie obejmują także wzrost cen energii, która jest potrzebna szczególnie w przypadku bitcoina. W wielu krajach zmniejsza to opłacalność zarabiania na „kopaniu” nowych tokenów, co dodatkowo osłabia marketingową pozycję kryptowalut.
Czytaj też: Po co Kim kradnie bitcoiny?
Lekcja, która nas nic nie nauczy?
Ogłoszenie końca kryptowalut i tym razem jest jednak cokolwiek przedwczesne. Na tym rynku okresy hossy przeplatają się z kryptozimami, do których wieloletni posiadacze bitcoinów i innych walut zdążyli się przyzwyczaić, a nawet odczuwać jako cnotę cierpliwości (tzw. HODLerzy). Biorąc pod uwagę, że z roku na rok liczba osób zainteresowanych lokowaniem pieniędzy w tokenach rośnie (ponad 200 mln osób na koniec 2021), prognozy znawców sektora są umiarkowanie optymistyczne. Paradoksalnie z pomocą branży mogą przyjść tak nielubiane przez kryptowalutową społeczność regulacje, które – jeśli zostałyby uchwalone – mogą wprowadzić minimalny poziom publicznoprawnej ochrony interesów posiadaczy.
Coś jednak się zmieniło. Wydarzenia ostatniego roku pokazują, że system finansowy oparty na bitcoinie z punktu widzenia drobnych ciułaczy coraz bardziej przypomina grę w pokera z przeciwnikiem, który ma nieograniczoną linię kredytową. Budowana wokół bitcoina i spółki legenda „wehikułów bogactwa”, oparta na założeniu nieskończonego wzrostu, jest właśnie tym: baśnią zbyt piękną, aby być prawdziwą. O ile można czuć empatię w stosunku do czujących potrzebę wiary w takie rozwiązania inwestorów, często amatorów, o tyle trzeba zauważyć, że społeczność kryptowalut ponosi konsekwencje wyznawania ideałów, które mają dla niej fundamentalne znaczenie.
Chęć ucieczki z poddawanego coraz wyższym poziomom kontroli tradycyjnego sektora finansowego do opartego na zasadzie (przynajmniej formalnej) równości kontrahentów świata kryptowalut oznacza wejście do gry, w której dominacja posiadaczy kapitału jest jeszcze większa niż w innych branżach czy sektorze finansowym. Brak mechanizmów kontrolnych czy prawa antymonopolowego osłabia, a nie wzmacnia pozycję małych graczy. Blisko 40 proc. posiadaczy kryptowalut niedawno przekonało się o tym na własnej skórze. Kluczowe dla przyszłości tokenów będzie to, czy na ich miejsce nadal przychodzić będą kolejni entuzjaści, gotowi płacić za wiarę w „pewne, błyskawiczne i bezpieczne” bogactwo.
Czytaj też: Po co Facebookowi własna waluta