Ekonomicznym termometrem tej wojny stały się pylony przed stacjami benzynowymi. Dzień po dniu pojawiają się na nich coraz wyższe ceny paliw. Tak drogo jeszcze nie było i to mimo zredukowanych do minimum obciążeń podatkowych. Rosnąca gorączka jest wynikiem gwałtownie drożejącej ropy i taniejącego złotego. Kurs polskiej waluty wali się nie tylko na skutek wojny w Ukrainie, ale także wojny PiS z Komisją Europejską. Podobnie wygląda sytuacja węgierskiego forinta, po prostu rynki finansowe uznały, że Bruksela mimo wojny nie odpuści krajom łamiącym unijne prawo i pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy szybko nie wzmocnią ich walut. Gdybyśmy byli członkami strefy euro, nie musielibyśmy tak cierpieć, ale prezes NBP Adam Glapiński powtarza: euro w Polsce? Po moim trupie. Stara się wzmacniać złotego, wyprzedając rezerwy walutowe, ale pomaga to jak umarłemu kadzidło – najwyżej przez kilka godzin. Niewiele też dała dość skromna podwyżka stóp procentowych, więc mamy to, co mamy.
Już w chwili wybuchu wojny ceny ropy były wysokie, ale teraz wystrzeliły w kosmos. Przed wojną baryłka kosztowała 80 dol., a w ubiegłym tygodniu doszła już do 130 dol. Bank Goldman Sachs ocenia, że świat może stanąć w obliczu jednego z „największych wstrząsów podaży w historii” i w czarnym scenariuszu prorokuje nawet 200 dolarów za baryłkę. Oczywiście cena nie będzie rosła w nieskończoność, bo w którymś momencie załamie się popyt, wciąż jednak nie wiadomo, gdzie jest granica wytrzymałości rynku. I nasza wytrzymałość.
W reakcji na wojnę większość największych konsumentów ropy zadeklarowała zamiar niekupowania surowca z Rosji. Jedni zrobili to w odruchu serca, by wesprzeć Ukrainę, inni z rozsądku, bo zawieranie dziś kontraktów z tak niepewnymi partnerami jak rosyjskie kompanie naftowe jest dużym ryzykiem.