Słowo „osocze” od 30 lat kojarzy się w Polsce z aferą. Ten płynny składnik krwi uzyskuje się po oddzieleniu z krwi czerwonych ciałek przeznaczonych na transfuzje. Z osocza wytwarza się liczne leki ratujące życie, w tym immunoglobuliny, których polskim pacjentom dramatycznie brakuje. Problem w tym, że krew w naszym kraju można oddawać tylko honorowo, czyli – za darmo. Osocze jest zatem surowcem, na którym można świetnie zarobić.
O konieczności budowy w Polsce fabryki frakcjonowania, czyli rozdzielania białek osocza, od prawie 30 lat przekonywały medyczne autorytety. Jesteśmy jedynym większym krajem w Europie, który własnego osocza nie frakcjonuje. Pierwszy alarmował prof. Wiesław Jędrzejczak, jeszcze jako szef Katedry i Kliniki Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Warszawie oraz krajowy konsultant do spraw hematologii. Tłumaczył, że pacjentów z niedoborem odporności będzie przybywać. I, niestety, miał rację. Immunoglobulin potrzebują chorzy z chłoniakiem, białaczką limfocytową, po przeszczepach. Leków z osocza potrzebują pacjenci neurologiczni, także dzieci, gdy choroby autoimmunologiczne zaatakują ich system nerwowy. Niezbędne są w reumatologii, a ostatnio także dla ofiar covidu.
Grupa trzymająca interesy
Poprzednie rządy bały się sprzedawać osocze zachodnim koncernom farmaceutycznym, żeby uniknąć zarzutu, że zarabiają na polskiej, oddawanej za darmo krwi. Więc robiły jeszcze głupiej – przechowywały osocze aż do momentu, gdy zbliżał się termin utraty jego ważności i dopiero wtedy je sprzedawały, żeby uniknąć zarzutu, że się zmarnowało. Raporty NIK wykazały jednak, że część wylewano do ścieków.
Rząd PiS takich rozterek nie ma. Osocze legalnie sprzedają zachodnim koncernom państwowe regionalne centra krwiodawstwa.