Znajomemu sklepikarzowi z ankarskiej dzielnicy Dżebedżi, tuż obok uniwersytetu, jest wstyd. – Mam grupę stałych klientów, żadni bogacze. Głównie emeryci i studenci. I teraz co kilka dni muszę im oznajmiać, że te pomidory, banany i ser, które zawsze kupują, są już droższe – mówi 67-letni Kemal, rówieśnik prezydenta Turcji. – I za niego też mi jest wstyd. Zawsze na niego głosowałem, ale jemu się wydaje, że pozjadał wszystkie rozumy. Nikogo już nie słucha.
Rzeczywiście, Recep Tayyip Erdoğan rzadko kogokolwiek słucha. Jest przedstawicielem wymierającego gatunku polityków, którzy do rządzenia podchodzą intuicyjnie. Polityki i ekonomii uczył się na ulicy, jako nastoletni sprzedawca pocztówek i simitów, tureckiej wersji obwarzanka. – Czuje gospodarkę z poziomu sklepikarza – mówi prof. Cinar Ozen, politolog z Uniwersytetu Ankarskiego i stały klient Kemala. – To przez lata dawało mu poparcie milionów innych sklepikarzy i drobnych przedsiębiorców. Ale zawodzi w zderzeniu z makroekonomią.
Można go po prostu uznać za wariata ekonomicznego i zamknąć temat, co robi dziś większość ekspertów. Piszą o nim, że ma „heterodoksyjne poglądy na ekonomię” albo że działa wbrew przyjętemu powszechnie konsensowi. Tu najlepszym przykładem są stopy procentowe: prezydent Turcji jest przekonany (albo świetnie to udaje), że wysokie stopy procentowe wywołują inflację. I to swoje przekonanie realizuje z rozmachem.
A to zaczyna boleć. Inflacja w Turcji właśnie przebija poziom 20 proc., najszybciej rosną ceny żywności, usług, nieruchomości i transportu. W ciągu ostatnich trzech lat turecka lira straciła ponad 60 proc., już 40 proc. od początku bieżącego roku – w tym całe 20 proc. w trzecim tygodniu listopada.