W środku wielu największych polskich miast wciąż rośnie kapusta, dynie albo chwasty. Najszybciej zaś rosną ceny. Rekord padł na warszawskim Mokotowie, gdzie za metr kwadratowy niewielkiej działki nabywca wyłożył aż 16 tys. zł. Zarówno kupujący, jak i sprzedający chcą pozostać anonimowi. Brak terenów budowlanych, dotkliwie odczuwany dopiero od 2016 r., przyspieszył wzrost cen działek i gotowych mieszkań. Według firmy doradczej JLL metr kwadratowy mieszkania w Śródmieściu Warszawy osiąga już cenę 23 tys. zł. Na Woli, do niedawna uważanej za mieszkaniowo mało atrakcyjną, metr kosztuje już 15 tys. zł.
Między innymi dlatego, że w cenie metra tzw. powierzchni użytkowej mieszkania (PUM) mieści się aż 5 tys. zł, które trzeba w centrum stolicy zapłacić za grunt. W Woli Justowskiej w Krakowie 3 tys. zł. To atrakcyjne miejsca, ale grunt drożeje wszędzie. Przedstawiciel dewelopera Aria Development zapewnia, że nawet w Białołęce, na obrzeżach Warszawy, w metrze powierzchni użytkowej mieszkania cena gruntu sięga już 1,7 tys. zł. Przed kilkoma laty mieściła się w 700 zł. Średnia cena działki budowlanej w stolicy przekroczyła 2 tys. zł za metr. O tym, że w cenie mieszkania coraz więcej waży zakup gruntu, mówią nawet oficjalne raporty NBP. Przed kilkoma laty stanowiły jeszcze 16 proc. ceny metra, teraz już 21 proc. I ciągle rosną.
Kapusta i ziemniaki
Dopalaczem cenowym stała się polityka, którą od sześciu lat prowadzą rządy PiS. Po spektakularnej klapie programu Mieszkanie Plus państwo samo już nie buduje, ale ziemi innym kupić też nie pozwala, zwłaszcza deweloperom. Władzę nad terenami, na których powinny powstawać bloki mieszkalne, objęli politycy. Najpierw zamrozili obrót prywatną ziemią rolną; potem w imieniu państwa zaczęli przejmować także grunty kontrolowanych przez nie spółek, wcielając je do kierowanego przez polityków Krajowego Zasobu Nieruchomości.