„Podwyżka cen energii elektrycznej jest nieuchronna, ale za wcześnie spekulować o jej skali” – wyraźnie ostrzegł podczas wrześniowego Forum Ekonomicznego w Karpaczu minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Swoją rolę jako nadzorcy spółek energetycznych minimalizował, tłumacząc, że „spółki prawa handlowego nie mogą dokładać do swojego biznesu, muszą też inwestować, żeby w przyszłości ceny energii mogły być niższe. Nieuchronna logika jest taka, że ten wzrost musi nastąpić”.
Rafał Gawin, prezes Urzędu Regulacji Energetyki, zapowiada, że trzeba się liczyć nawet z dwucyfrowym wzrostem. Kto zawinił? Wiadomo, Bruksela. „Mamy tutaj bardzo drogą politykę klimatyczną Unii Europejskiej” – wyjaśnił w radiu RMF FM premier Mateusz Morawiecki, pocieszając słuchaczy, że „dzięki temu mamy czystsze środowisko”. To oczywiście prawda, ale tylko częściowa.
Ceny paliw i energii zawsze należały do politycznie wybuchowych. Zwłaszcza ceny prądu. Dlatego kiedy w 2018 r. energia elektryczna zaczęła nagle drożeć, w PiS powiało grozą. Partia zdobyła władzę, obiecując tanią energię dzięki zablokowaniu rozwoju energetyki wiatrowej i renacjonalizacji sektora energetycznego zasilanego polskim węglem, którego mamy przecież na 200 lat. A tu nagle taki skok. Jeśli w 2017 r. na rynku hurtowym jedna megawatogodzina (MWh) kosztowała średnio 160 zł, to rok później już 250 zł. Dziś, gdy ceny na Towarowej Giełdzie Energii dochodzą nawet do 400 zł/MWh, tamte mogą już tylko budzić łzę wzruszenia.
Źródłem wzrostu w 2018 r. stały się drożejące uprawnienia do emisji CO², które europejscy wytwórcy energii muszą kupować. A spalanie węgla powoduje szczególnie duże emisje. Wcześniej CO² długo było tak tanie, że jego wpływ na koszty produkcji energii lekceważono.