W przestępczym procederze nieświadomie uczestniczą konsumenci kupujący warzywa raczej w warzywniakach i na bazarkach niż w zagranicznych dyskontach. Do sieci handlowych trafiają bowiem ziemniaki przebadane, na targowiska niekoniecznie. Ostatnio blady strach padł na restauratorów też chętnie bazujących na świeżych, lokalnych produktach. Za kupno kartofli niewiadomego pochodzenia grożą im kary nawet do 5 tys. zł. Do akcji ruszyły bowiem kontrole PIORIN (Polskiej Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa). – Skąd mam wiedzieć, czy właściciel straganu kupił je od rolnika, który zarejestrował plantację? – pyta właściciel restauracji wegańskiej w Poznaniu.
Konieczność rejestrowania ziemniaczanych upraw wynikła z rozprzestrzeniania się po kraju bakterii Clavibacter sepedonicus wywołującej w warzywie bakteriozę pierścieniową. Spośród krajów unijnych z clavibacterem nie radzi sobie jeszcze tylko Rumunia. To kolejna plaga polskiego rolnictwa, z którą polski rząd nie daje sobie rady. W ubiegłym roku ujawniono aż 736 miejsc zakażeń.
– Z powodu bakteriozy polskich ziemniaków nie chcą kupować kraje starej Unii – narzeka Tomasz Nowak, rolnik ze Środy Wielkopolskiej. Każda partia musi zostać poddana badaniom fitosanitarnym, które trwają nawet do dwóch tygodni. Po ich zakończeniu czekające na wysyłkę kartofle tracą na jakości. Praktycznie więc eksportu nie ma, za to import jest coraz większy. Obecnie to już ponad 100 tys. ton, najwięcej z Cypru, Egiptu i Izraela. Statystyki rejestrują jednak tylko te partie, które przypływają wprost do Polski. Jeśli statek wyładowany zostanie w Hamburgu i stamtąd ziemniaki przyjeżdżają do Polski, traktowane są już jako wewnątrzwspólnotowe.
Test ziemniakowy
Problem z bakterią polega na tym, że na zewnątrz jest ona bezobjawowa.