Zacznijmy od szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Dzięki oczyszczalniom wybudowanym w dużej części za unijne pieniądze mazurskie jeziora przestały wreszcie być zatruwane przez komunalne i przemysłowe ścieki. Przyroda jednak nie odetchnęła, teraz zmorą stali się turyści. Żeglarze bez patentu wsiadający na łodzie po kilkuminutowym szkoleniu nie wiedzą, lub nie chcą wiedzieć, że myjąc pokład lub naczynia, nie wolno wylewać wody z chemikaliami za burtę. Sanitarnych przepisów nikt w praktyce nie egzekwuje.
Na Mazurach pływa też coraz więcej pełnomorskich jachtów ze zbiornikami na ścieki. Jakże często spuszczane są wprost do wody. Morze jest jeszcze w stanie się samo oczyścić, jeziora nie. – Czasem na zbiornikach jest zawór z napisem „spust awaryjny”, który naciska się w sytuacjach, gdy łódź się wywróciła i trzeba utworzyć powietrzny balon. Zawór powinien być, tak jak w innych krajach, zaplombowany. W jachtach czarterowanych na Mazurach zaplombowany nie jest, przepisy tego nie wymagają – twierdzi Paweł Grądzki, szef Mazurskiego Centrum Edukacji Ekologicznej. Więc zbiorniki opróżnia się na jeziorze. Praktycznie nikt tego nie kontroluje.
Spływ jachtowy
Mało kto dopływa do mariny, żeby legalnie pozbyć się nieczystości. – W porcie w Sztynorcie koło Węgorzewa za odbiór ścieków płaci się 50 zł – informuje Małgorzata Milewicz-Siennicka z firmy Marigo, czarterującej jachty. To niewielka suma, skoro za wynajęcie na dobę najtańszego jachtu w sezonie płaci się 1,2 tys., a od września 450 zł. Jednak wielu woli ją zaoszczędzić. Nie wszyscy z braku świadomości ekologicznej. W zeszłym sezonie do Marigo wydzwaniali z pretensjami klienci, którzy chcieli ścieki oddać w porcie, ale nie mieli takiej możliwości. Jedyna pompa w marinie w Węgorzewie przez pół sezonu była nieczynna.