Tykającą bombą jest projekt zmiany ustawy z 2016 r. o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych. Brzmi niewinnie i przez autorów z Ministerstwa Rozwoju, Pracy i Technologii (MRPiT) prezentowany jest jako drobna korekta obowiązującego aktu prawnego. W rzeczywistości jest to próba zneutralizowania jednej z najbardziej szkodliwych ustaw będących realizacją rewolucyjnych pomysłów PiS w gospodarce. A to ma poważny potencjał wybuchowy.
Partia Jarosława Kaczyńskiego już w 2015 r., idąc po władzę, miała upatrzonych trzech głównych gospodarczych wrogów, z którymi zamierzała się policzyć: banki, zagraniczne wielkopowierzchniowe sieci handlowe oraz energetykę wiatrową. Banki zostały obłożone dodatkowym podatkiem, sieci handlowe długo usiłowano dopaść, wprowadzając specjalną daninę oraz zakaz handlu w niedzielę, ale najszybciej i najostrzej policzono się z branżą wiatrową. Choć dostarcza najwięcej bezemisyjnej energii odnawialnej, której Polsce tak bardzo brakuje (w 2020 r. 10 proc. prądu pochodziło z wiatru), to spadły na nią drakońskie regulacje niespotykane w innych krajach UE. Część firm nie wytrzymała, inne znalazły się na skraju bankructwa.
Dlaczego tak się stało, nie do końca wiadomo. Janusz Gajowiecki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW), nie wyklucza, że przyczyniła się do tego zbyt ofensywna polityka części inwestorów wiatrowych. – Niektórzy lokowali turbiny, kierując się siłą wiatru, a nie nastrojami miejscowych społeczności, z którymi tego nie konsultowano. Wiatraki stawały często zbyt blisko domów. To prowadziło do konfliktów i rozwoju ruchów antywiatrakowych – tłumaczy prezes PSEW. PiS będące wtedy w opozycji starało się gromadzić pod swymi skrzydłami wszystkich niezadowolonych, więc nie przeoczyło i takiej okazji.